For Whom the Bell Tolls
Ernest Hemingway
Vintage Scribner Library Books, 1961
amerykańska, wojenna, klasyka
Odczucia: ★★★/★★★★★
Trzymając tę książkę, miałam wrażenie, jakby się rozpadała w moich rękach. Na wskroś zniszczona, pożółkła, poobdzierana, powycierana, wysłużona staruszka z biblioteki. Pachniała wszystkim tym, co mole książkowe uwielbiają - zapachem starych stronic książek, które wiele lat przeleżały na półkach okładką w okładkę z innymi tomami, gładzonych setkami palców czytelników.
Sam tytuł odnosi czytającego do wspólnoty, do sfery uniwersalnej. John Donne, angielski poeta metafizyczny, pisał:
"No man is an Iland, intire of it selfe; every man is a peece of the Continent, a part of the maine; if a Clod bee washed away by the Sea, Europe is the lesse, as well as if a Promontorie were, as well as if a Mannor of thy friends or of thine owne were; any mans death diminishes me, because I am involved in Mankinde; And therefore never send to know for whom the bell tolls; It tolls for thee."
Nikt nie jest samotną wyspą, każdy jest w jakiś sposób połączony z lądem. Nikt nie jest odrębnym istnieniem, jesteśmy kawałkami jednej układanki, czy może raczej mozaiki, jaką jest ludzkość. Dlatego nie ma co pytać, komu bije dzwon. Śmierć jednego człowieka przypomina ci o wspólnym losie wszystkich ludzi; ten dzwon bije też dla ciebie.
Robert Jordan jest typowym bohaterem hemingwayowskim. To młody mężczyzna, naznaczony przez przeszłość, okaleczony; inteligent, który zrezygnował z posady specjalisty od języka hiszpańskiego na uniwersytecie, by doświadczyć prawdziwej Hiszpanii w samym jej sercu. Jako partyzant podczas wojny cywilnej. Walcząc po stronie komunistów, wydaje się lekko oderwany od rzeczywistości, ale niesamowicie karny, rzetelny, bystry. Szybko wkrada się w łaski oddziału, z którym ma przeprowadzić ważną akcję zniszczenia pobliskiego mostu. Równie szybko zakochuje się w Marii, dziewczynie dotkliwie skrzywdzonej przez wojnę. Mimo pięknego romansu, który zakwita w obozie partyzanckim, a także strategicznie znaczącej misji, Robert wydaje się być niesiony z prądem, bezwolnie poddaje się losowi.
Dialogi są oszczędne, jak to zazwyczaj bywa u papy Hemingwaya, ale w ciekawy sposób próbują oddać specyficzne brzmienie hiszpańskiego po angielsku. Ten zabieg jest zaiste fascynujący: w mowie partyzantów pełno archaizmów, przestarzałych struktur, celowych kalek językowych, hiszpańskich makaronizmów i tzw. "fałszywych przyjaciół". Z tego powodu rozmowy wydają się podniosłe, wyniesione na wyższy poziom, a proste przemyślenia Pilar brzmią jak wiedza tajemna. Widać przez to wpływ, jaki ma używanie obcego języka; namacalnie czuć barierę lingwistyczną i kulturową między Robertem a resztą bohaterów, co z kolei pociąga za sobą poczucie odmienności i odizolowania.
Minimalistyczny styl hemingwayowskiej prozy narzuca obrazowość, karze się domyślać, nie mówi niczego wprost. Między wierszami suchych wymian zdań i zwięzłych opisów musimy szukać sensu samodzielnie, rzadko dostajemy reminiscencje czy przemyślenia głównego bohatera. Pozwala nam to zastanowić się nad stronami konfliktu, pochylić nad absurdalną, niepotrzebną brutalnością i nienawiścią i zrozumieć, że ani faszyści, ani komuniści nie mają tak naprawdę racji, a raczej mają takie same racje, tylko każdy uważa, że jego jest lepsza. Po obu stronach szerzy się bigoteria i fałsz, a ideologią można łatwo żonglować. Ta wojna jest niepotrzebna, przelew krwi - na próżno, a misja Roberta bez sensu. Mimo to Robert wypełnia ją najlepiej, jak potrafi, choć wie, ile ludzkich żyć zmarnuje się na darmo. Razem z bohaterem zaczynamy się zastanawiać, co daje nam pozwolenie na odebranie drugiej osobie życia?
Wybawieniem wydaje się miłość, czysta, wyidealizowana miłość. Dla Marii i Roberta porusza się ziemia, a Pilar wyjaśnia, że dzieje się tak tylko trzy razy w życiu, więc ich uczucie jest wyjątkowe. Sama Pilar wspomina swoją byłą miłość, torreadora Finito, jako jedyną z niewielu istotnych rzeczy, które spotkała. Dzięki romantycznej miłości Robert odnajduje swoją drogę mimo rozczarowania ideologią republikan, dzięki niej również porzuca teorię na korzyść intuicji.
Z Dla kogo bije dzwon można wiele wyciągnąć; symbole, powtarzające się motywy, mnożące się przemyślenia. Końcówka przytłacza, zmusza do zamknięcia książki z głośnym "klap" i zamyśleniem się nad tym, co to wszystko miało znaczyć, czy miało sens.
Ale czy warto szukać sensu, skoro to wszystko zapiski straconego pokolenia?...