Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

czwartek, 27 kwietnia 2017

ANGLOFILIA #6: Profesor by się uśmiał. Powieść akademicka i David Lodge


Poprzednio w serii Anglofilia pisałam o powieści gotyckiej. Pozwólcie, że przeskoczę z okolic romantyzmu do literatury współczesnej i tym razem uraczę Was krótkim opowiadaniem na temat powieści kampusowej. Może obędzie się bez lochów i opętanych mnichów, ale też będzie wesoło!

Patrząc na nauczycieli akademickich, czasem przysypiając na wykładach, rzadko myśli się o tym, że pod profesjonalnym obliczem oczytanej osoby kryją się być może buntownicze pragnienia i palące żądze. Ewentualnie sarkastyczna, przenikliwa, ale i wrażliwa dusza pisarza. Otóż zdarza się, że i pracownicy uczelni piszą powieści popularne. Piszą nawet przezabawne satyry na życie uniwersyteckie. Wyraźny trend na takiego rodzaju powieści pojawił się w krajach anglosaskich, ale najpierw w Wielkiej Brytanii, na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku i został opatrzony etykietką powieści kampusowej.

Sztandarową powieścią tego nurtu i jednocześnie książką, którą się szczuje studentów na anglistykach, jest Lucky Jim (pol. Jim szczęściarz) Kingsleya Amisa z 1954 roku. O dziwo, ci, którzy pokuszą się choć napocząć lekturę, odkrywają przezabawną krytykę bufonowatej pretensjonalności akademickiej: paradę hipokrytów, nudziarzy, przymierających głodem biedaków, karierowiczy i tak dalej. Główny bohater, młody Jim Dixon, sam nie wie, czego chce w życiu, a jakoś wyszło, że uczy historii średniowiecznej na Uniwersytecie Czerwonej Cegły (i już mamy zabawę słowem: redbrick university oznacza stosunkowo młody uniwersytet utworzony w jednym z głównych miast przemysłowych Wielkiej Brytanii). Rzecz jasna, jak wielu innych młodych naukowców, nie jest pewien swojej pozycji na uczelni, a koniec roku zbliża się wielkimi krokami. Jim próbuje więc przypodobać się roztrzepanemu kierownikowi wydziału czy z powodzeniem opublikować artykuł naukowy... ciągle jednak napotyka na różnorakie absurdy, bezczelne czy wręcz dziecinne zagrywki współpracowników; na dokładkę wikła się w szantaż emocjonalny ze strony swojej lekko niestabilnej dziewczyny, również wykładowczyni. Generalnie niezły cyrk.

Amis dodatkowo związany był z literackim ruchem zwanym Młodzi gniewni (ang. Angry Young Men), składającym się z angielskich twórców piszących w latach pięćdziesiątych i wyrażających otwarty bunt przeciwko dotychczasowemu porządkowi społecznemu: kołtuństwu, tradycjonalistom, nijakiej, skostniałej obyczajowości, stagnacji. Z grupą związany też był Philip Larkin, i to jemu Kingsley dedykował swoją powieść o Jimie, jako że poeta zainspirował go do stworzenia tytułowej postaci (w tamtych latach Larkin mieszkał na 12 Dixon Drive, stąd wzięło się nazwisko Jima), a także znacznie wpłynął na finalną strukturę powieści.


Powieść kampusowa to nie tylko satyra, ale generalnie jakakolwiek powieść pisana na temat pracowników uczelni i których akcja związana jest z uniwersytetem może być podciągnięta pod powieść akademicką. Przejmująca Hańba J. M. Coetzee, trzecią część trylogii amerykańskiej Philipa Rotha Ludzka skazaO pięknie Zadie Smith (czeka na mnie na półce), Biały szum Dona DeLillo, Tajemna historia Donny Tartt, a także misterna, wspaniała powieść Opętanie A.S. Byatt (pisałam o niej/zachwycałam się nią tutaj). Choć nie wszystkie z tych książek czytałam, mimo wszystko oczy mi rozbłyskują najbardziej, gdy słyszę nazwisko Davida Lodge'a.

Dla tych, którzy nigdy o pisarzu nie słyszeli: Lodge do 1987 roku wykładał literaturę angielską na Uniwersytecie w Birmingham, zapoznał się też z uczelniami amerykańskimi podczas pobytu na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, a najbardziej znany jest z powieści wyśmiewających lekko stuknięte środowisko akademickie. W jego twórczości oprócz uszczypliwych komentarzy dotyczących uniwersytetów znajdziemy wątki komediowe, obyczajowe, a także dyskusje intelektualne, odniesienia do krytyki literackiej, zabawy i nawiązania literackie... Już wiecie, czemu tak dobrze mi się go czyta! Zaraz powiem Wam coś więcej o jego tak zwanej trylogii uniwersyteckiej, ale przy okazji wspomnę, że następna u mnie w kolejce do czytania jest jego powieść Thinks..., która co nieco wyśmiewa się z Wydziału Pisania Kreatywnego na Uniwersytecie Anglii Wschodniej w Norwich. Tam uczyłam się pisać wierze po angielsku na Erasmusie;)

Trylogia kampusowa, której ostatnią część niedawno przeczytałam, składa się z opublikowanej w 1975 roku powieści Changing Places: A Tale of Two Campuses (pol. Zamiana: opowieść o dwóch uniwersytetach), następnie w 1984 Small World: An Academic Romance (pol. Mały światek: romans akademicki) i Nice Work z 1988 (Fajna robota). Wszystkie te powieści kręcą się wokół Uniwersytetu w Rummidge (khem, khem, Birmingham...).


Zamiana zasadza się na przezabawnym pomyśle zamiany miejsc, otoczenia i... partnerów. Tak, ta komedia romantyczna Holiday z Kate Winslet, Jackiem Blackiem i Judem Law nie była pierwsza. Nieciekawy i wyglądający jak psu z gardła wyjęty wykładowca angielski Philip Swallow wyrusza na wymianę akademicką. Na jego miejsce przyjeżdża przebojowy, krzykliwy Morris Zapp (inspirowany prawdziwym amerykańskim uczonym Stanleyem Fishem) z Uniwersytetu Stanu Euforii (kocham to, kocham), którego z początku trochę przytłaczają angielskie deszcze, wilgoć w domach i stęchlizna na uczelni w Rummidge. Podobne problemy z aklimatyzacją w Stanach ma Philip Swallow, ale wkrótce obaj dostrzegają plusy nowego położenia. Powieść jest mocno eksperymentalna, eklektyczna i przezabawna, a do tego już od samego tytułu serwuje literackie (Dickens!) odniesienia.

Tak jak Zamiana objeżdża z góry na dół amerykański system pogoni za publikacjami i rozpychanie się łokciami, a także zakurzoną niemrawość zwyczajów na uniwersytetach angielskich, tak Mały światek bierze na tapetę międzynarodowe wyjazdy konferencyjne. Ten aspekt akurat bawił mnie najbardziej (czytałam tę powieść mniej więcej w okolicach bawienia w Hamburgu na pewnej wystawnej konferencji dotyczącej humanistyki cyfrowej, a to ciekawy okres w moim życiu...), jednak mamy tu również intensywną zabawę literacką średniowiecznymi romansami rycerskimi. Młody Irlandczyk tuła się po różnych konferencjach i zlotach, szukając miłości swego życia, gdy tymczasem banda naukowców z całego świata, w tym Swallow (już kierownik wydziału) i Zapp (który wdał się w dekonstrukcję), wikła się w jakąś szaloną parodię mitu arturiańskiego. Dużo do odkrywania, jeszcze więcej śmiechu.

Wszystko to kończy się właśnie Fajną robotą, z którą trochę poczekałam, ale bardzo dobrze. Zaczynając lekturę miałam już bazę w postaci znajomości zarówno Shirley Brontë, Ciężkich czasów Dickensa jak i centralnej dla fabuły powieści Północ i południe Gaskell, którą teraz mocno przekopuję naukowo. W ramach odskoczni od grzebania w tłumaczeniach, zagłębiałam się w opowieść o Robyn Penrose, feminizującej badaczce, specjalizującej się w wiktoriańskiej powieści industrialnej. Rzecz się dzieje na Uniwersytecie w Rummidge (a jakże by inaczej!), a sama Robyn, po trosze jak ignorancka Margaret Hale z południa Anglii w powieści Gaskell, zostaje zanurzona w świat handlu i fabryk. Rząd narzuca zakładom naukowym i przemysłowym program „cień”, w ramach którego Robyn raz w tygodniu poświęca dzień na przyglądaniu się pracy Wiktora Wilcoxa, dyrektora jednej z lokalnych fabryk. Współpraca ma na celu otwarcie dialogu i próbę zrozumienia tych dwóch odmiennych światów, jednak rzecz jasna ta dwójka kompletnie się nie dogaduje. Przynajmniej na początku. Z czasem jednak, podobnie jak w Północy i południu, zaczynają do siebie czuć coś więcej niż poważanie... Pojawia się też Swallow (biedak powoli robi się coraz głuchszy, co nawiązuje do osobistych problemów autora ze słuchem), a nawet wciąż energetyczny i nieznośny Zapp (dość gościnnie). Sama powieść zaś każe czytelnikowi zastanowić się nad rolą uniwersytetu i silnie zintelektualizowanej krytyki literackiej we współczesnym świecie, nie szczędząc w komplecie nawiązań do Gaskell i Dickensa, a także wyrafinowanych dyskusji na temat dekonstrukcji i innych pasjonujących wymysłów badaczy literatury końca ubiegłego wieku.



Na koniec chciałabym się doczepić do okładki Fajnej roboty. Po tym wszystkim, co Wam opowiedziałam, nawet nie przeczytawszy książki, chyba możecie zrozumieć moje oburzenie i konfuzję. Dlaczego goła baba ze śrubek, rurek i innych części?... DLACZEGO? Co to ma do czegokolwiek?! Przecież to odstrasza czytelników, którzy potencjalnie mogliby docenić tę powieść, a jednocześnie przyciąga... nie wiem, amatorów robociego porno?

Te mechaniczne cycki są też na stronie tytułowej. Ponieważ czemu nie. Facepalm.

Fajna Robota

David Lodge

Dom Wydawniczy Rebis, 1998
przekład: Krzysztof Puławski
375 stron 
Odczucia: ★★★★/★★★★★

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Ceremonia parzenia herbaty, konkurs i latający człowiek. Czerwone dziewczyny



To nie Macondo Marqueza. To zagłębie przemysłowe na prowincji Japonii, ciche, ale pracowite miasteczko Benimidori, lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku. Dziesięcioletnia Manyō widzi zasmuconego, latającego człowieka po raz pierwszy.

Za kilka lat los pokieruje ją do domu, o którym mieszkańcy Benimidori mówią "czerwony u góry". Mieszkający tam od lat Akuchibowie to tradycjonaliści, zamożni fabrykanci, zarządzający wielką hutą żelaza, zapewniającą pracę połowie ludności w okolicy. Dostrzegająca przebłyski przyszłości, niepiśmienna wieszczka Manyō z czasem zostanie matroną rodu, babką opowiadającej całą historię ze swojej perspektywy Tōko.

Wpis przeplatany będzie fotorelacją ze spotkania Światowy Dzień Książki z #52BookChallengePL w księgarni pod Globusem. Przy mikrofonie Marcin Gnat, organizator akcji #52BookChallengePL.

Powieść podzielona jest na trzy części. Pierwsza skupia się na cichej Manyō, pozostającej na obrzeżach społeczności zarówno z powodu wizji, jak i pochodzenia od „ludzi gór”, tajemniczego, koczowniczego plemienia „cudzoziemców”. Druga podąża przede wszystkim za losami Kemari, najstarszej córki i najdzikszej z pięciorga dzieci Manyō, buntowniczki przewodzącej dziewczyńskim gangiem motocyklowym, a następnie autorki bestsellerowej mangi shōjo z lat osiemdziesiątych. Trzecia część oddaje w zupełności głos Tōko, urodzonej w przełomowym 1989 roku córce nieokiełznanej Kemari, która, jak twierdzi, „nie ma dla [nas] żadnej własnej opowieści”. Ma za to dla nas... prawdę. To wraz z nią zrywamy nostalgiczną zasłonę gawęd z drugiej ręki, odrzucamy myślenie magiczne, osobiste mrzonki, subiektywne zakrzywienie rzeczywistości. W miarę jak Tōko próbuje poznać fakty na temat przeszłości rodzinnej, czytelnik zastanawia się nad naturą opowieści jako takiej oraz źródłami fantastycznych historii i legend.

Czy faktycznie współczesność odziera rzeczywistość z magii? A może ta magia nigdy nie istniała, wytworzona w ciasnych umysłach ludzi z prowincji, przetworzona przez wierzenia i przywidzenia?

Podczas spotkania odbył się nie tylko pokaz ceremonialnego parzenia herbaty. Uczestnicy dostali po czarce japońskiej herbaty, smakołyki i książki!

Czerwone dziewczyny to szeroko zakrojona narracja, rozpisująca wielopokoleniową sagę kobiet z rodziny Akakuchibów na tle formujących rzeczywistość wydarzeń historycznych. Powieść próbuje pogodzić nieuchronne przemiany dążące do praktycznej, jednowymiarowej nowoczesności z wieloznacznym, zagadkowym magicznym realizmem przeszłości. Przekrój połowy wieku dokumentuje zmiany zachodzące w społeczeństwie japońskim, łączy globalne wydarzenia ekonomiczne i postępy technologiczne z powojennymi losami osobliwej rodziny: kryzys naftowy, efekt „bańki mydlanej”, japoński cud gospodarczy, bezrobocie. Jednocześnie próbujemy zrozumieć fascynującą psychikę kobiet z różnych czasów, poczynając od lat, gdy związki małżeńskie zawierano w ramach umowy, a po nagłej śmierci młodego człowieka palono fioletowe kadzidła, by przybyli ludzie gór i zabrali ciało, kończąc na czasach hoteli miłości i szybkich wycieczek samochodowych nad morze.

Sakuraba używa prostego, oszczędnego języka, dobrze znanego ze stylu innych pisarzy japońskich, najbliżej jest jej chyba jednak do Murakamiego. Czerwone dziewczyny to nie jest powieść wybitna, choć do takiej aspiruje. Za dużo w niej klisz, scen i motywów powtarzanych po milion razy w różnych wersjach w niezliczonych mangach, anime i popowej japońskiej kinematografii. Niektóre momenty rozpisane są tak rysunkowo, że jako osoba, która swoją ilość japońskiej kultury popularnej wchłonęła, natychmiast widziałam je w formie typowego rysunku ze strony komiksu. Może to dlatego, że autorka pisze też tak zwane light novels, czyli lekkie powieści dla nastolatków w komiksowym formacie. Jej powieści były ekranizowane zarówno jako filmy aktorskie, jak i anime.



Co więcej, powieść cierpi też z powodu sporej nierówności. Dla mnie pierwsze dwie części, choć bardzo różne ze względu na klimat czasów, czytało się z przyjemnością i fascynacją. To widziane z zewnątrz urywki historii, okraszone komentarzem Tōko. Ostatnia część, choć można doceniać jej bezpośredniość i ciągłość narracji, a także sam pomysł zwątpienia w wiarygodność historii rodzinnej, wieje momentami nudą i mało wnosi. Rozwiązanie zamyka powieść klamerką, ale z powodu kompozycyjnie słabo wyważonego śledztwa, całość lekko utyka, a sentencjonalny ostatni akapit zgrzyta pustosłowiem.

Wydaje się, że Sakuraba miała świetny pomysł na powieść i fantastyczny materiał, ale ją to nieco przerosło. Czerwonym dziewczynom niewiele brakuje do wyśmienitej literatury. Mimo to czyta się je nieźle, szczególnie mistyczne początki i awanturniczy środek, a wielbiciele Japonii będą wniebowzięci obrazkami z malowniczej, tradycyjnej rezydencji. Trudno też nie docenić pięknego wydania, intensywności czerwieni na okładce i świetnej roboty tłumacza, który pilnie, ale nienachalnie wyjaśnia wszelkie elementy egzotycznej kultury i zależności, które mogłyby sprawić trudność w rozumieniu.

Mnie osobiście ciekawi Watashi no Otoko, czyli „Mój mężczyzna”, druga powieść Sakuraby, która została uhonorowana Naoki Prize, czyli nagrodą, do której Czerwone dziewczyny były tylko nominowane. Ciekawe, czy dostaniemy ją w polskim tłumaczeniu?


Czerwone dziewczyny. Legenda rodu Akakuchibów

Kazuki Sakuraba

Wydawnictwo Literackie, 2017
przekład: Łukasz Małecki
483 strony 
Odczucia: ★★★★/★★★★★
Za egzemplarze dziękuję Wydawnictwu Literackiemu!






Premiera Czerwonych dziewczyn już 27 kwietnia, a tymczasem możecie je dostać ode mnie, bo niniejszym ogłaszam konkurs-rozdawajkę w klimacie japońskim!

Wystarczy w komentarzu pod wpisem (tu zostawcie też swój adres mejlowy) albo pod linkiem do tego wpisu na Facebooku Rozkmin napisać, którą z tych dwóch pozycji byście chcieli, Zagubionych w Tokio Marcina Bruczkowskiego czy Czerwone dziewczyny Kazuki Sakuraby, a ja wylosuję zwycięzców i czym prędzej je do Was wyślę:)

Uwaga – do Czerwonych dziewczyn dołączona będzie drobna niespodzianka, a Bruczkowski (uwielbiam gościa) zaskoczy czymś naprawdę wyjątkowym!


Regulamin konkursu:

1. Wyłącznym organizatorem konkursu jest właścicielka bloga Rozkminy Hadyny.
2. Nagrodą są poniższe książki z prywatnej biblioteczki (nowe): Zagubieni w Tokio Marcina Bruczkowskiego oraz Czerwone dziewczyny Kazuki Sakuraby.
3. Aby wziąć udział w konkursie, należy:
- być publicznym obserwatorem bloga (na Facebooku lub/i Instagramie)
- udostępnić w dowolny sposób informację o konkursie (może być na własnym blogu przez opublikowanie bannera na czas trwania konkursu albo na Facebooku, jak tylko chcecie)
- potwierdzić chęć udziału w zabawie poprzez komentarz pod tym postem (i podać e-mail kontaktowy!) albo pod linkiem do tego wpisu na Facebooku i podać, o którą książkę chcecie walczyć
4. Konkurs trwa od 24 kwietnia do 27 kwietnia 2017 r.
5. Wyniki zabawy zostaną ogłoszone do trzech dni od zakończenia.
6. Zwycięzca zostanie wybrany poprzez losowanie spośród zgłoszeń spełniających wyżej wymienione wymagania.
7. Zwycięzca ma 48 godzin od ogłoszenia wyników na odpowiedź na mojego maila z podaniem adresu, na jaki ma zostać wysłana książka/książki. Gdy zwycięzca nie zgłosi się, nagroda zostaje przekazana na rzecz innego uczestnika konkursu.
8. Aby przystąpić do rozdania trzeba być osobą pełnoletnią lub posiadać zgodę rodziców lub opiekunów.
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach (Dz. U. z 2004 roku Nr 4 poz. 272 z późniejszymi zmianami).
10. Nagrody wysyłam lub dostarczam osobiście jedynie na terenie Polski.
11. Biorący udział w konkursie akceptuje powyższy regulamin.


Udanej zabawy i powodzenia!


WYNIKI KONKURSU



  • Zagubionych w Tokio Marcina Bruczkowskiego wygrywa Wiktoria S. (sześć osób walczyło!)
  • Czerwone dziewczyny Kazuki Sakuraby dostanie Karolina Sosnowska, wylosowana spośród piętnastu innych uczestników!


Gratulacje! :) Czekam na odpowiedź na mojego mejla z prośbą o adresy!

czwartek, 20 kwietnia 2017

GRA: Wycie wiatru w uszach i kompas w dłoni. Firewatch


Dwuklik na ikonkę z symbolem odznaki strażnika. Chwila zaciemnienia ekranu. Przed Tobą otwiera się czysty błękit nieba. Znienacka otacza Cię zewsząd uspokajające wycie wiatru. Patrzysz na świat w samotnej budki strażniczej, wyniesionej ponad las niczym latarnia morska. Czas przestaje się liczyć. Jest tylko przestwór zieloności, rozpościerające się ponad Tobą zachwycające niebo i Ty.

Zamykasz oczy i słuchasz wycia wiatru.

Gra Firewatch podbiła moje serce od pierwszych grafik. Są absolutnie piękne: lekko rysunkowe, nawet komiksowe, ale też stworzone ze smakiem i minimalistycznym umiarem. Skąpany w zachodzącym słońcu horyzont, przeświecające przez soczyste gałęzie słońce, padające na niedużą polankę, błękitne niebo nad spokojnym jeziorem, wyniesiona na drewnianej konstrukcji stróżówka w gęstniejącym zmierzchu, nocne niebo pełne gwiazd. Gra przenosi nas wprost do amerykańskiego Lasu Narodowego Shoshone w stanie Wyoming w 1989 roku. I zostawia osamotnionych w roli strażnika obserwującego otoczenie na wypadek pożarów. Czy można wyobrazić sobie lepszą opcję na wieczór dla spragnionego odpoczynku flegmatyka, gdy pogoda zdecydowanie nie sprzyja jakimkolwiek wycieczkom krajoznawczym?

Źródło


Główny bohater, Henry, to krzepki facet około czterdziestki. Widzimy świat jego oczami, więc głównie możemy obserwować jego mocne nogi, obute w ciężkie traperskie buty i silne, kanciaste dłonie. Od początku poznajemy z grubsza historię jego życia, z każdym zdaniem opowieści o miłości, życiu codziennym, niespodziewanej tragedii i niemożliwych wyborach nasze serce głębiej związuje się z tym prostym, zwykłym człowiekiem. Henry, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca, postanowił choć na jakiś czas zostawić wszystko za sobą i zostać samotnym wilkiem pośród dziewiczej przyrody. Dlatego zdecydował się na dość ekstremalną pracę strażnika przeciwpożarowego.

Tu wszystko się zaczyna: stajemy na środku drewnianego domku, do dyspozycji mamy kuchenkę, piecyk, biureczko, pryczę, kilka książek; przez ciąg okien na każdej ścianie można dokładnie obserwować las. W oddali majaczy sylwetka kolejnej budki strażniczej, tak samo osamotnieni ludzie rozsiani są po całym rezerwacie, wypatrując dymu. Po chwili odzywa się przyjemny, lekko ironiczny kobiecy głos, to przełożona Henry'ego, Delilah, pyta przez walkie-talkie, czy wszytko w porządku.

Gra niewątpliwie ma niesamowitą, surową atmosferę, od czasu do czasu odezwie się klimatyczna muzyka, gra światłem powala na kolana, ale największym atutem są iskrzące się od humoru, wspaniale odegrane dialogi Delilah i Henry'ego. Choć nigdy nie mają okazji się zobaczyć, ta para od razu zaprzyjaźnia się na odległość, prowadzi urocze sprzeczki, przekomarzania, często dłuższe, intymne wymiany zdań, ani na chwilę nie ocierając się o ckliwe wyznania czy fanfaronadę. Henry nosi w sobie wielką ranę, Delilah trzyma się trochę na dystans. Oboje są idealną mieszanką inteligencji, humoru i delikatnej uczuciowości, a to my decydujemy, jak układa się ich relacja.


Sama historia może wydawać się z początku mało ważna, ot, przeganiamy jakieś puszczające fajerwerki i kąpiące się nago nastolaty. Z czasem jednak okazuje się, że las skrywa głębszą tajemnicę, Henry nie jest aż tak osamotniony, jak mu się wydaje, ktoś depcze mu po piętach, miesza szyki, podsłuchuje rozmowy, próbuje zatuszować ślady. Rozwiązanie zagadki może i jest przyziemne, ale zdecydowanie przekonujące i zrozumiałe, a nawet tragiczne. Końcówka satysfakcjonuje, bo nie daje oczywistego happy endu, a jedynie słodko-gorzkie zamknięcie wątków. Okazuje się jednak, że inni gracze byli rozczarowani, zarzucali twórcom niedomknięcie historii. Tutaj muszę zacytować recenzję Tatiany Kowalczyk z portalu Gamezilla.pl (pełen tekst tutaj), która zwróciła uwagę na coś, co zupełnie do mnie nie dotarło przez to, że jestem niedzielnym graczem i nałogowym książkoholikiem:

Właśnie to niezadowolenie graczy pokazuje, że twórcom udało się osiągnąć swój cel. Łączy się to ściśle z ich stosunkiem do gier. Jesteśmy przyzwyczajeni do tytułów, które dają nam wyidealizowany obraz rzeczywistości. Dobre lub złe zakończenie zależnie od wyborów. W końcu w życiu bywa momentami wystarczająco ciężko, fajnie mieć taką odskocznię. Natomiast Firewatch nie traktuje gracza jak lalki z porcelany. Nie daje nam ani dobrego, ani złego endingu - daje prawdziwy.

To naprawdę świetne podsumowanie gry, które jednocześnie pokazuje w pewien sposób ewolucję, jaką wciąż przechodzi to medium. Dorośleje, zahaczając o artystycznie dojrzałe rozwiązania.

Minusem jest to, że, jak miałam wrażenie, jednak nasze wybory w grze nie mają aż tak wielkiego wpływu na przebieg akcji. My tylko zmieniamy lekko odcienie znaczeniowe, zabarwienie uczuciowe, a do tego dość prymitywnie kierujemy naszego bohatera po ściśle wyznaczonych trasach. O otwartym świecie można pomarzyć, ze ścieżki nie sposób zboczyć, bo nie pozwala nam na to albo ściana skalna, albo gęste zarośla. Na początku biegamy wszędzie z kompasem i mapą, co chwilę porównując nasze położenie z autentycznie szeleszczącym, poskładanym kawałkiem papieru, próbując rozszyfrować bieg ścieżki, ale z czasem szybko się uczymy jak rozeznać się w terenie. Mimo to bywają momenty, gdy pokonujemy spore odległości na próżno, bo zaznaczone na mapie przejście nie istnieje - nie rzuciliśmy jeszcze z góry liny, a jesteśmy na dole. Denerwuje to, że nie sposób odkładać normalnie przedmiotów, Henry nimi po prostu rzuca przed siebie jak idiota. Jak źle się wymierzy, książki latają na wszystkie strony, a fotografia ukochanej leży przewrócona na stole.

Źródło


O tego typu grach mówi się, że to symulatory chodzenia, nie ma tu zbyt dużo elementów zręcznościowych, nie trzeba strzelać, uciekać, siekać mieczem czy bić po mordzie. Można się za to skupić na samej narracji, na dialogach, eksploracji otoczenia. Dostajemy nawet jednorazowy aparat, którym możemy zrobić ograniczoną ilość zdjęć, a po każdym ujęciu słychać odgłos nakręcania. Takie smaczki dla tych, który w młodości słuchali kaset magnetofonowych, a komunię mają nagraną na VHS. Ogólnie rzecz biorąc, to jest mojego typu gra. Chcę takich więcej. I szczerze polecam.

Firewatch

Campo Santo, 2016
gra przygodowa
Odczucia: ★★★★/★★★★★

czwartek, 13 kwietnia 2017

Mayday, mayday, niekryty symbolizm i łopatologia. Krąg


Za dwa tygodnie na świecie, a 19 maja w Polsce ma premierę wysokobudżetowy blockbuster na miarę The Social Network. Technokratyczna antyutopia, młoda bohaterka, wielkie pieniądze i wielkie plany. Wystarczy spojrzeć na listę aktorów, by z ciekawości zaświeciły się oczka: Emma Watson w roli głównej, Tom Hanks jako mentor tudzież niepokojący Wielki Brat, do tego John Boyega (tak, Finn!) i Karen Gillan (Amy Pond z Doktora Who!). Ja obejrzałam zwiastun, obejrzałam okładkę, przeczytałam co nieco o samej książce i załadowałam ją niezobowiązująco na Kindla. Ani się spojrzałam, pochłonęłam ją w naprawdę szybkim tempie, zaczytując się wręcz pod koniec do wpół do trzeciej w nocy. Nawet nie pamiętam, kiedy miałam tak ostatnio.

Mae Holland to młoda, bystra i ambitna dziewczyna, której trafia się praca marzeń jak ślepej kurze ziarno. Po znajomości zostaje wciągnięta do szeregów najbardziej pożądanej, ekscytującej korporacji zwanej Kręgiem, stanowiącej swoisty konglomerat Google'a, Facebooka, PayPala i tak właściwie każdej większej sieci społecznościowej. Krąg zunifikował wszystkie konta w Internecie, przez co użytkownicy logują się tylko do TruYou i mają dostęp do wszystkiego (tak robił na przykład Google, wciągając pod siebie YouTube'a), również do swoich finansów. Kolos wsysa wszelkie nowe pomysły, start-upy, inwestuje w najbardziej szalone pomysły, które nagle mają autentyczną szansę się ziścić; siłą tą przewodzi Trzech Mędrców, facetów z wizją, pokroju Steve'a Jobsa, Elona Muska i Marka Zuckerberga. Mae jest absolutnie zafascynowana każdym pomysłem i rozwiązaniem, przytakuje i w lot zgaduje każde zdanie przełożonych, chce się przypodobać i być lubianą przez wszystkich.

Na początku nie do końca jej to wychodzi, wciąż tkwi w starych przekonaniach dziewczyny z zapyziałego miasteczka Stanów Zjednoczonych, umykają jej światłe wizje absolutnej transparencji, totalnej inwigilacji i kompletnego zanurzenia w płytki świat sieci społecznościowych. Przychodzi do pracy o dziewiątej, wychodzi o siedemnastej, ma życie prywatne, przez cały weekend (!) nie postuje nic na swoim koncie. Wkrótce jednak troskliwe kadry i znajomi z firmy wyjaśniają, że w Kręgu najważniejszy jest jak najwyższy status popularności w sieci społecznościowej, wszystko musi być non-stop komentowane i przetwarzane online, z kampusu firmowego najlepiej nigdy nie wychodzić, a wewnętrzne niepokoje najlepiej zapijać czymś wysokoprocentowym na noc. Z czasem wielkie idee Kręgu stają się na tyle wielkie i przerażające, że uginają się pod nimi rządy krajów na całym świecie, a Mae odrzuca najbliższych, by głosić z przekonaniem: „PRYWATNOŚĆ TO KRADZIEŻ”.

OCZYWIŚCIE początkowe zdanie to zapowiedź nadchodzącego piekła. Ta subtelność!

Czy to powieść na tyle dobra, by ją polecać i zachwalać, to już kwestia bardziej skomplikowana. Z jednej strony ani nie odkrywa Ameryki, ani nawet nie wnosi nic nowego do dyskusji. Z drugiej jak żadna z antyutopijnych young adultowych powieści momentami podnosi włoski na całym ciele wizją prawdopodobnej przyszłości. Ma pewne braki i wyjątkowo słabe punkty, ale jednak wciąga jak wir i zmusza do przemyśleń. Na pewno mnie po lekturze było nieswojo sięgać po Instagrama i Facebooka, żeby lajkować, „serduszkować” i rzucać powierzchowne komentarze.

You look at pictures of Nepal, push a smile button, and you think that’s the same as going there. I mean, what would happen if you actually went? Your CircleJerk ratings or whatever-the-fuck would drop below an acceptable level! Mae, do you realize how incredibly boring you’ve become?

Zdecydowanie na plus wychodzi powieści szeroko i śmiało zarysowany obraz megakorporacji, wyobrażonej z najdrobniejszymi detalami. Widać, że autorowi zależy na autentyczności, dokładnie pokazuje pracę pierwszolinijowego pracownika korpo, łącznie z presją na pozytywną ocenę ze strony klienta po odpowiedzeniu na zapytanie, oprowadza czytelnika za rękę po kampusie i wyjaśnia dokładnie elementy wpływające na miejsce w rankingu „popularności”. Do tego dostajemy krótkie przebłyski niepokojąco prawdziwego, nowego charakteru pokolenia z bardzo krótkim progiem skupienia i wychowanym na ciągłej internetowej aprobacie: trzecioplanowych bohaterów, którzy potrafią obrazić się o to, że ktoś nie zauważył i nie ustosunkował się do ich otwartego wydarzenia, rozpłakać, bo ktoś przy nich odpisuje na boku koleżance, popaść w kilka skrajnych emocji w ciągu dwudziestu minut, gdy ktoś nie odpisywał na ich wiadomości. Nie każdy może się wciągnąć w życie pogrążającej się w bagienku technopotakiwaczy Mae tak jak ja, jednak ta powieść ma w sobie to coś, że chce się ją czytać. Czuć też Orwellowskie, Huxleyowskie, a nawet Swiftowskie inspiracje, szczególnie że fabuła nie zamyka się na samej karierze Mae, autor decyduje się na drastyczne kroki, a jego wizja jest autentycznie absolutna, a końcówka o mały włos unika banalności.

It’s not that I’m not social. I’m social enough. But the tools you guys create actually manufacture unnaturally extreme social needs. No one needs the level of contact you’re purveying. It improves nothing. It’s not nourishing. It’s like snack food. You know how they engineer this food? They scientifically determine precisely how much salt and fat they need to include to keep you eating. You’re not hungry, you don’t need the food, it does nothing for you, but you keep eating these empty calories. This is what you’re pushing. Same thing. Endless empty calories, but the digital-social equivalent. And you calibrate it so it’s equally addictive.

Wiele jednak jest tu nie tak. Choć powieść można podczepić pod new adult, język jest raczej prosty jak drut, tak by łatwiej przeszedł przez masowe gardło. Cytowane wyżej kontrargumenty wobec polityki Kręgu są głównie słyszane z ust jednego bohatera, przez co mamy wrażenie podawania wniosków na tacy; powieść czasem za dużo komentuje zamiast pokazywać. Co więcej, nic nie jest nieoczywiste, brak ocieni szarości. Niewątpliwie nie uświadczymy u Eggersa subtelności, raczej serwuje się tu mocną łopatologię, tak by nawet największy ciołek nie miał problemów ze zrozumieniem. Na przykład Mae dostaje w pracy nick MaeDay. Nie, wcale się nie kojarzy z SOS. W pewnym momencie musimy przebrnąć przez scenę, w której Trzej Mędrcy obserwują rekina pożerającego wszystkie żywe stworzenia w akwarium. Ekhem. Jak kiedyś powiedział Nostalgia Critic: I can't hear you over your obvious symbolism!


O, a tutaj dostajemy sedno powieści w jednym słowie!

Sama idea niedokończonego loga Kręgu i dążenie do jego zamknięcia może i jest trafną metaforą, ale to jeden z niewielu autentycznie oryginalnych elementów: wszystko, o czym czytamy, znamy albo z klasyków gatunku, albo z współczesnych dyskusji i komentarzy, albo z żartów na temat korporacji, albo z rzeczywistości. Wojujące, trafne komentarze Mercera nie są niczym nowym, nie były świeże nawet w 2013 roku, gdy książka została wydana.

Najsłabiej jednak wypada tu konstrukcja samej głównej bohaterki. Nie tylko ja mam wrażenie, że sam wybór dziewczyny na protagonistkę (swoją drogą pierwszą w twórczości Eggersa) jest motywowany wyobrażeniem kobiety jako istoty bardziej podatnej na wpływy i zapatrzonej w autorytety. W zamierzeniu sympatyczna everymanka, na początku wydaje się mieć normalne uczucia, pragnienia, ambicje, potrafi myśleć krytycznie i naprawdę mocno przejmuje się swoimi rodzicami. Z czasem jednak robi się coraz bardziej kartonowa i prymitywna, zależy jej tylko na popularności, a byle gadka potrafi odebrać jej własny rozum. Oczywiście, można dyskutować, że takie było zamierzenie, że to korporacja pierze jej mózg; dla mnie jej nagle zwyżkujący poziom naiwności i niebywała szybkość przemiany sprawia, że przekracza nawet próg zidiocenia Achai i przestaje być osobą z krwi i kości, a staje papierowym przykładem z umoralniającej bajeczki.

W sumie: cała społeczność pracowników Kręgu, pomimo rekrutowania najlepszych, wydaje się być bezwolną masą zdolną jedynie do owacji na stojąco. Czy naprawdę nikt tych wyśmienitych inżynierów, myślicieli i naukowców nie ma własnego zdania?


Widzicie, jak dobrze mieć bloga. Dzięki chwili na rozkminę już wiem, co muszę zrobić. Wejść na Goodreads i obniżyć wystawioną na świeżo ocenę powieści...

The Circle

Dave Eggers

Knopf Canada, 2013
504 strony 
Odczucia: ★★/★★★★★



piątek, 7 kwietnia 2017

Thor w damskich ciuszkach i zabawy Lokiego z kozą. Mitologia nordycka


Neil Gaiman poznawał mitologię skandynawską poprzez komiksowe uniwersum Marvela w latach sześćdziesiątych. Jako dzieciak czytał rysunkowe przygody dzielnego, ale nie najbystrzejszego Thora, przebiegłego i zdradzieckiego Lokiego, mądrego Odyna, władcy Asgardu. Mały, zaczytany w książkach i komiksach Brytyjczyk napawał się nieidealnymi postaciami i mrocznymi historiami, nasiąkając nimi do tego stopnia, by pokochać je najbardziej ze wszystkich gawęd świata.

Jako dojrzały autor, Gaiman wiele ze swojej twórczości buduje na mitach. Inspiracje czerpie z niemal każdej historii, jaką może znaleźć – od chrześcijaństwa, przez oczywistą dla każdego w kulturze zachodniej mitologię antyczną, po zdecydowanie mniej znane podania amerykańskie, słowiańskie, afrykańskie i inne. Komiksowy cykl o Sandmanie opiera się głównie o na poły boskie, na poły fantastyczne personifikacje wielkich abstrakcji, takich jak Sen, Śmierć, Zło. Nigdziebądź tworzy swoją własną, miejską mitologię. Amerykańscy bogowie pełnymi garściami sięgają po motywy ze wszystkich możliwych religii świata, czy to współczesnych, czy prastarych; pojawia się też pan Środa (angielskie Wednesday zawdzięcza swoje źródła etymologiczne Odynowi) oraz nordycki Yggdrasil, wielkie drzewo życia. Dopiero jednak w Mitologii nordyckiej Gaiman w pełni rozwija skrzydła swojego oddania i miłości historii z krajów wikingów.

Mity greckie i rzymskie wpajane są w nas od dziecka, czytamy Parandowskiego, omawiamy je w szkole, natrafiamy w literaturze, czasem nawet nieświadomie już używamy wyrażeń i nazw zaczerpniętych prosto z klasycznych historii kolebki kultury europejskiej. Gaiman podchodzi do tego dziedzictwa trochę pogardliwie, twierdzi, że wszystko kręci się tam wokół pawi i seksu; ludzie przesiadują na zielonej trawce i zakochują się w swoich odbiciach. W mitologii nordyckiej nie ma takich bajań. Nie siedzi się na zielonej trawce, a przesiadywanie na zewnątrz zimą grozi śmiercią (źródło). Może i ostre słowa, ale czuć tę fascynację bezwzględnym klimatem i prostą, choć nieoczywistą historią w każdym z podań, które opowiada nam pisarz.


Już we wstępie zapowiada, że on nie chce konkurować z dziełami naukowymi, a jeśli ktoś chce mocno wgryźć się w temat, są książki dokładniejsze, precyzyjniejsze. Gaiman chce tylko opowiedzieć nam gawędę, jak to się robi przy ognisku. Żebyśmy potem sami chcieli opowiadać, przekazywać dalej, cieszyć się przyjemnością dobrej, starej historii. Język tej mitologii jest raczej współczesny, ale bez przesady, prosty, ale piękny; momentami podniosły, ale bez patosu; lekko podkręcony ironicznym, gaimanowym stylem, niczym uśmieszkiem czającym się w kąciku ust starego bajarza czy puszczeniem oczka w kluczowym momencie.

Zaczyna się rzecz jasna od starej, poczciwej kosmogonii, świata mgły i świata ognia, by zręcznie przejść do teogonii: Gaiman przedstawia nam praojca olbrzymów, Ymira, oraz praojca Bogów, Buriego. To od Buriego pochodzi Odyn, czyli wszechojciec, ojciec nasz wszystkich. Następnie Gaiman zgrabnie zarysowuje nam dziewięć światów zawieszonych w poszczególnych miejscach drzewa świata, Yggdrasila, by wreszcie dojść do najważniejszych „graczy”, czyli panteonu największych bóstw skandynawskich, Odyna, Thora, Lokiego, Frei i innych. Dochodzi do najmniejszych drobnostek, które jednak są ważne i integralne do zrozumienia świata: wyśmienitego młota Thora, Mjollnira, niezwykłej włóczni, zwanej Gungnir i powielającego się pierścienia Draupnir Odyna, składanego statku Skidbladnir i jaśniejącego złotem dzika Gullinbursti Frei.

Pośród historii wyróżniają się przede wszystkim te przaśnie zabawne, jak opowieść o niezwykłych zaślubinach Frei, w której Thor przywdział damskie ciuszki i martwił się, że może mu widać brodę zza woalki; o jabłkach nieśmiertelności, w której Loki rozbawiał smutną damę przywiązując postronek kozy do swoich części intymnych; o miodzie poetów, gdy dostajemy dosadne wyjaśnienie, skąd biorą się mierni artyści... Podziwiamy fantazję północnych wojów, czytając o Thorze, który by należycie napić się na uczcie, próbuje zdobyć największy na świecie kocioł, po drodze do celu doprowadzając do zamieszania na skalę mitologicznego Benny'ego Hilla. Urzeka metaforyka walki Thora ze starą kobietą, która okazuje się wcielonym wiekiem starczym.

Bogowie nordycy byli pełni wad, podobnie jak greccy czy rzymscy, czasem bywali jak okrutne dzieci, nie grali fair, oszukiwali. Trudno zrozumieć zachwyt panteonu udanym wykiwaniem budującego dla nich mur olbrzyma; podobnie jest z traktowaniem silnego Fenrira czy nieludzkim dowcipem Lokiego w micie o śmierci Baldera. Ostatnie dni Lokiego biją w naprawdę posępne i gorzkie tony, a potem następuje już tylko Ragnarök, zmierzch bogów, ten marvelowski jesienią w kinach, ale u Gaimana taki prawdziwy, surowy, uniwersalny.



Generalnie taka Mitologia nordycka, jaką daje nam do ręki Gaiman, to świetne wprowadzenie dla tych, którzy niewiele wiedzą o skandynawskich mitach. Starzy wyjadacze i pasjonaci mogą być znużeni powtarzalnością i prostotą, nie znajdą tam nic nowego, prócz pięknego literacko opowiedzenia na nowo. Sam autor podkreśla, że główną wartością jego pracy jest to, że to retelling dla nowego pokolenia, skierowany do współczesnych. Trudno nie przyznać mu racji, gdy czyta się fragmenty takie jak ten poniżej i myśli tylko o Tomie Hiddlestonie:

Loki was handsome, and he knew it. People wanted to like him, they wanted to believe him, but he was undependable and self-centered at best, mischievous or evil at worst.

Albo:

"(...) I will hunt you down wherever you hide, and I and my hammer will be your death For I am still Thor! I am still strong!"
"You are still extremely irritating," said Loki.

Zbiorek jest krótki, ale zachwycająco wydany, nawet jeśli w miękkiej oprawie. Złoty grzbiet cieszy oko na półce z książkami, oddany na okładce Mjollnir zachwyca oszczędnością i detalem.

Gaiman podkreśla, że to choć przedstawia nam tylko wybór najbardziej podstawowych i lubianych przez siebie historii, wciąż do naszych czasów przetrwała marna cząstka bogatej mitologii pełnej bogów, bogiń, groźnych stworzeń i olbrzymów. Częściowo te historie wracają, między innymi poprzez Tolkiena i jego Śródziemie – krasnoludy i elfy ze skandynawskich baśni stały się sztandarowymi rasami fantastyki. Podobnie jest z komiksami Marvela – wiele osób dowiaduje się o Thorze i jego bracie Lokim z tworzonego z wielkim rozmachem uniwersum kinowego. Mimo wszystko porównawszy ten olbrzymi wpływ i jednak sporą ilość podań, które potrafimy opowiedzieć, a także bogów, których jesteśmy w stanie scharakteryzować, tym bardziej odczuwa się smutek w naszym polskim kraju.

Mitologia słowiańska, taka, jaką przekazywały sobie plemiona nad Wisłą, jest niesamowicie uboga, bo zapomniana...


Norse Mythology

Neil Gaiman

Bloomsbury Publishing, 2017
299 stron 
Odczucia: ★★★★★/★★★★★




wtorek, 4 kwietnia 2017

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: marzec 2017


Postanowiłam trochę podrasować styl Nowin Hadyny, by było od razu widać, że to cykl głównie popkulturalny. Jak Wam się podoba? Nagroda uznania dla tego, kto rozpozna czapeczkę kota;)

W marcu przeczytałam... zaraz, zaraz... osiem książek? Wow, dawno nie miałam tak dobrego wyniku. O Milczeniu Shūsaku  Endō już pisałam, podobnie jak o Mnichu Matthew Lewisa, a przy okazji innych powieści gotyckich. W kolejce czeka kolejny Gaiman i jego Mitologia nordycka, a także Północ i Południe Gaskell, czytane w ciągu ostatniego pół roku już czwarty raz (dwa różne tłumaczenia czytane jednocześnie w porównaniu z oryginałem, to do mojej pracy naukowej). Planuję też wpis o Trylogii akademickiej Davida Lodge'a, bo z powodu Gaskell właśnie przeczytałam też Fajną robotę, ostatnią część cyklu, który bardzo lubię. Przeszłam jak burza przez Krąg Dave'a Eggersa (szykuje się ekranizacja z Emmą Watson), a do tego na kwietniowy Krakowski Klub z Kawą nad Książką przeczytałam na koniec miesiąca mój pierwszy reportaż Mariusza Szczygła, czyli Niedzielę, która zdarzyła się w środę. Uff, sporo tego wyszło!

A co tam słychać, panie, w popkulturze?

John Wick (2014)



Największym odkryciem i zdecydowanie najlepszym filmem, jaki widziałam w marcu, był pierwszy John Wick. Smutny Keanu wraca do tego, co robi najlepiej, czyli gra drewno bez emocji, bije ludzi po mordach przy rockowo-dubstepowej muzyce, stylowo strzela z niebezpiecznych zabawek ze śmiertelną precyzją, zostawia za sobą hałdy zwłok i generalnie jest fantastyczny. Mnie osobiście ścieżka dźwiękowa podbiła od pierwszych dźwięków Killing Strangers Mansona i łącznie z całą resztą soundtracku trafiała bardzo precyzyjne w moje dość specyficzne gusta muzyczne. John Wick nie kryje się z tym, że jest stworzonym na starym przepisie filmem klasy B i nie udaje niczego innego. Rosjanie są do bólu Rosyjscy, Alfie Allen (Theon Greyjoy z Gry o Tron) jest tak żałosny i nieprzyjemny, jak tylko może, a fabuła oparta o sprawę z samochodem i szczeniaczkiem seryjnego mordercy na emeryturze przekonuje całym absurdem do tego stopnia, że widz ochoczo zawiesza powątpiewanie w niewiarygodność pomysłu i z czystą radością kinomana delektuje się tą zgrabnie sporządzoną mieszanką.

Najlepiej!

John Wick 2 (2017)



Udało mi się nawet załapać na ostatni dzień, kiedy grano drugą część Wicka w kinach krakowskich, choć mało brakowało! Dwójka nie miała aż takiego stylu, hipnotycznego głosu Mansona i skupienia na prostej jak drut fabule, jak jedynka, ale wciąż była świetnym filmem akcji. Tym razem Wick głównie mści się za samochód, ale samo wyjście z mroku spokojnej emerytury sprawia, że pojawiają się stare demony i proszą o zapomniane przysługi, machając podpisanymi krwią cyrografami. Do tego włoska mafia, genialne sceny przygotowania do akcji w podziemiach rzymskich zabytków, krwawa jatka na hipsterskim koncercie... Dodatkowo dobrze wiedzieć, że choć Keanu się nie uśmiecha, to ma dziką radochę z tych wszystkich pościgów, bijatyk i strzelanin. Sami posłuchajcie tutaj (dziękuję za polecenie, Aniu B.!) 

Nieźle.

Logan: Wolverine (2017)



Zdecydowanie najlepszy samodzielny film o Wolverinie; fantastyczna chemia między Patrickiem Stewartem, małą, latynoską X-23 a Hugh Jackmanem. Ta trójka razem naprawdę błyszczy. Jeśli to ma być pożegnanie z tymi postaciami w tym wydaniu aktorskim, to niech tak zostanie. Jest dobrze. Solidny kawałek kina akcji, filmu drogi i czegoś w stronę Leona Zawodowca. Stary, zmęczony mutant już nie ma siły walczyć dalej, ale nie zna niczego innego. Nawet X-meni nie nauczyli go w rodzinę; odkrywa to dopiero z małą rączką X-23 w swojej gruzłowatej dłoni.

Dobrze wreszcie widzieć film o Wolverinie w wersji dla dorosłych, z soczystym językiem i bez patyczkowania się, ale z drugiej jednak pod koniec ilość głów przebijanych bez zastanowienia adamantowymi pazurami trochę męczy. Generalnie to nie był najlepszy film, na jaki postać Wolverine’a zasługuje, ale na tle pozostałych, u-huuu, to naprawdę perełka.

Mnie się dobrze oglądało.

Piękna i bestia (2017)



Odnośnie powyższego cytatu – nawet Umberto Eco otwarcie powiedział, że nie przeczytał wszystkich książek ze swojej biblioteki, bardziej zależy mu na tym, by mieć te potrzebne pozycje pod ręką. Ale który bibliofil nie chciałby mieć takiej biblioteki? Służący napali w kominku, a człowiek spokojnie siądzie z książką, w otoczeniu imponujących, wypchanych regałów... 

Wracając jednak do Pięknej i bestii. Tak, pomimo wielkiego hype’u, poszłam na aktorską adaptację filmu animowanego z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. I było bajecznie. Wiadomo, cała historia ma swoje wady, sama nowa wersji wiele nowego nie wnosi (a co wnosi, bardzo zgrabnie wymieniła Catus Geekus), nie wszystkie piosenki są wykonane idealnie, ale oglądało się przyjemnie, a momentami nawet w oszołomieniu dziecka patrzącego na cyrk. Luke Evans w roli Gastona, choć wybitnie nie w moim typie, w tym wydaniu zdecydowanie podoba się całej rzeszy fanek, a do tego zgrabnie domalowuje swojej postaci trójwymiarowy charakter. Jego sidekick LeFou też doczekał się własnej motywacji, a nawet przepisania postaci w stronę LGBT i generalnie stał się przeuroczy. Dan Stevens z jego głębokim, przerobionym na drapieżny głosem bestii i błękitnymi oczami jelonka może podpić niejedno serducho (moje już dawno ma), ale wciąż w momencie przemienienia w księcia trochę nie pasuje. Emma Watson nie śpiewa najlepiej, ale wnosi sporo iskry, a nawet zyskuje rys protofeministki-inżyniera. 

Ocena? Zostałam w rozmarzeniu do końca napisów w sali kinowej, napawając się ogólnym wrażeniem. Czemu nie.

Vaiana: Skarb oceanu (2016)



Moana może i jest prześliczna, urocza i zgrabnie skrojona według przepisu na smaczny film familijny z mocną kobiecą bohaterką, rzecz jasna według Disneya, ale to film bezpieczny. Zootopia z tego samego roku poszła o krok dalej, poruszając naprawdę ważne tematy w sposób, dzięki któremu może się nad nimi zastanowić młodszy widz. Moana to powrót na dobrze znane szyny baśni z księżniczką (choć Moana się zarzeka, że księżniczką nie jest, jest „tylko” córką wodza odizolowanej wyspy), do tego wybranej przez los, dzielnej, pięknej i bez wad. Powiewem świeżości jest brak wątku romansowego, kawałek Jermaina Clementa (w polskiej wersji Maleńczuk!) w roli olbrzymiego kraba, pobrzmiewający lekko Hamiltonem, a także przedstawienie kultury dotychczas mało eksploatowanej przez Hollywood, a tak dokładniej – Polinezji. Piosenki są poprawne, najbardziej wpada w ucho Where We Are (Consider the Coconut!), a How Far I'll Go samej Moany też dobrze się śpiewa, ale to nie jest kaliber Let It Go. Zdecydowanie brakuje typowo disneyowskiego czarnego charakteru.

Generalnie – ładnie, ciekawie, trochę mdło.

Zwariować ze szczęścia (2016)



Ten włoski komediodramat był dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Obejrzałam go tylko dlatego, że na seans właśnie tego właśnie filmu zaprosili swoich znajomych w ramach urodzin bloga Rybka i Słoń z Dobry film zły film. Sami nie wiedzieli, czy dobrze wybrali, ale w trakcie okazało się, że to oglądało się absolutnie fantastycznie. Rzecz się dzieje we włoskiej willi dla osób z problemami psychicznymi, gdzie w rodzinnej atmosferze leczona jest między innymi szalona, piękna Beatrice, godzinami rozprawiająca o swoich młodzieńczych miłościach, podbojach i wystawnym życiu. Gdy pojawia się mroczna, milcząca Donatella, Beatrice postanawia, że się z nią zaprzyjaźni. Jej przyjaźń zaś to zalewanie potokiem słów, przeszukiwanie szuflad i namawianie do złego – rzecz jasna z wielką gracją i nonszalancją. Donatella na początku się opiera, ale wkrótce poddaje się nieokiełznanej osobowości Beatrice i wyrusza z nią na przygodę... przygodę, której celem okazuje się stawianie czoła swojej przeszłości, oderwanie się od niej i próba przygotowania się do życia tu i teraz. A to nie jest takie proste, szczególnie dla połykającej pigułki jak cukierki kleptomanki-mitomanki oraz dla pokrzywdzonej przez życie dziewczyny ze skłonnościami depresyjnymi.

Momentami śmiałam się tak głośno, jak mocno ściskało mi się potem gardło. Polecam.

Ściśle tajne (1984)



Zespół reżyserski Zucker-Abrahams-Zucker, ci od Czy leci z nami pilot? i Nagiej broni, popełni wiele lat temu przezabawną komedię Top Secret! To połączenie satyry na musical w stylu Elvisa oraz filmów szpiegowskich ze stereotypowymi nazistowskimi oficerami i francuskim ruchem oporu. A, do tego jeszcze nabijają się z Błękitnej laguny. Generalnie fabuła jest równie idiotyczna, co przekomiczna, absurd goni absurd, żarty słowne poganiają żartami sytuacyjnymi. O co chodzi? Amerykański idol nastolatek przybywa do nazistowskich Niemiec Wschodnich, by za pomocą rock’n’rolla pomóc przypadkiem poznanej pięknej członkini ruchu oporu odnaleźć i ocalić jej ojca, naukowca, konstruującego gdzieś w zamknięciu maszynę zagłady. Zaraz... co? A tak. A jeden z Francuzów z ruchu oporu nazywa się Latrine.

Rzecz zdecydowanie warta obejrzenia, jeśli lubicie takie klimaty.

Oto Spinal Tap (1984)



Nie słyszałam o tym filmie wcześniej, a nawet jeśli, to w ogóle nie zarejestrowałam. A okazuje się, że istnieje i na dodatek jest fantastyczny! Uśmiałam się jak dzika norka. Oto Spinal Tap to mockumentary z lat osiemdziesiątych, ukazujące od kuchni fikcyjny brytyjski zespól heavy metalowy u końca kariery. Kiedyś kapela naprawdę popularna, teraz widzimy głównie popłuczyny, brak pomysłów, zadufanie w sobie, ogólną ignorancję, idiotyzm i degrengoladę. Pojawiają się motywy ponoć poświadczone przez różnych prawdziwych muzyków jako nieodbiegające od rzeczywistości: zgubienie się w labiryncie korytarzy na backstage’u podczas wychodzenia na scenę (to potwierdzał ponoć Ozzy), poważne zarzuty na temat kształtu i zawartości poczęstunku, który zaburza proces twórczy (słyszałam, że Elton John tak miewał), zatargi z managerem, problemy ze scenografią podczas koncertów i tak dalej. Film parodiuje nie tylko prymitywną odmianę heavy metalu (te teksty!), ale i proste teksty dla dzieci-kwiatów w stylu wczesnych lat Beatlesów, a także późniejszy rozpad, ingerencję Yoko Ono, skrajne eksperymentowanie. Najlepsze jest to, że choć dialogi były w dużej mierze improwizowane, do samego końca nie przestają śmieszyć (ten tekst o sprzedawcy butów!).

Bardzo polecam.

Thelma i Louise (1991)



W ramach nadrabiania klasyki wreszcie obejrzałam Thelmę i Louise Ridleya Scotta. Jakaż szkoda, że nie wcześniej, bo to film absolutnie kultowy, wpływowy, porywający i w każdym celu wart obejrzenia. Kto nie widział, niech naprawi ten błąd, ale już! Thelma i Louise to obraz rewolucyjny jak na swoje czasy – nie tylko z powodu gatunku, czyli kobiecego buddy movie, połączonego z filmem drogi, ale też poruszonych tematów związanych z rolą, traktowaniem, stereotypami dotyczącymi kobiet. Ten film tak poruszył Tori Amos, że postanowiła po raz pierwszy publicznie powiedzieć o tym, że została zgwałcona – przez to powstała piosenka Me and a Gun. Oś filmu zasadza się właśnie na usiłowanym gwałcie i jego tragicznych następstwach. Dwie kobiety z środkowo-południowej części Stanów Zjednoczonych doskonale wiedzą, że nikt im nie uwierzy. Wiedzą, że społeczeństwo będzie po stronie faceta – jedna z nich tańczyła i piła z nim pół nocy, jak mogłaby potem nie chcieć? Uciekają więc do Meksyku. Tymczasem poruszane są też inne problemy, takie jak: toksyczne związki, brak satysfakcji w seksie jako stan oczywisty ze strony kobiety, wykorzystywanie, obrażanie, uprzedmiotowianie. Przyjaciółki przemierzają stany, po kolei łamiąc prawo i stereotypy, odpowiadając pięknym za nadobne, walcząc o swoją wolność i niezależność. Odtwórczynie głównych ról, Geena Davis i Susan Sarandon, są absolutnie cudowne. Bonus – młody redneck Brad Pitt w swojej przełomowej roli na drodze kariery.

No nie mogę sobie wybaczyć, że nie obejrzałam tego wcześniej!

Iron Fist (2017–)



Co tu dużo mówić, po obejrzeniu sześciu pierwszych odcinków Iron Fista, czwarty serial z cyklu marvelowskich Defendersów wciąż jest wielkim rozczarowaniem. Wiadomo, że był robiony na szybko, za późno się zdecydowano, że Iron Fist jednak powstanie – stąd też słabo przygotowane sceny walki. Mały budżet nie pozwala też na pokazanie, co się działo z Dannym Randem przed pojawieniem się w Nowym Jorku. Gorsze jest jednak to, że trudno polubić barankowatego głównego bohatera, jego rzekome umiejętności wcale nie są pokazane na ekranie, a główny wątek to biznesowe miękolenie rady zarządu wielkiej korporacji. Biały, uprzywilejowany Danny wpada do Azjatki, która prowadzi dojo i "udowadnia jej", jakim to nie jest mistrzem; potem podczas prawdziwej misji widzimy, że ona mimo wszystko sprawia się zdecydowanie lepiej od niego. Nawet czarny charakter, choć miał przerażać, wzbudza śmiech, a tytułowa moc "żelaznej pięści" pojawia się wybiórczo, zdecydowanie nie wtedy, gdy faktycznie mogłaby pomóc. Trudno się nie wykłócać do ekranu.

Cienko, cienko...

Legion (2017)



Miesiąc temu zachwycałam się fantastycznym początkiem ośmioodcinkowego Legiona i odpukiwałam w niemalowane, by utrzymał formę. Może w środku sezonu napięcie trochę osłabło, by do bólu zagłębić się w psychice bohatera, to wciąż ostatnie dwa docinki absolutnie powalają na kolana. Przy scenie, gdy Jemaine Clement zaczyna wygrywać nutosłowa w powietrzu, a wokół dzieje się niesamowitość przy fantastycznej muzyce, czułam się dosłownie wgnieciona w fotel z wrażenia. Słucham teraz soundtracku i nie mogę przestać się zachwycać. Sama zaś końcówka, choć zapowiada potwierdzony już drugi sezon, dostarcza tak zwanego solidnego mindfucku, który jednak można doprowadzić do ładu po krótkiej rozkminie. I nawet całość faktycznie ociera się o X-menów, choć bardzo subtelnie.

Jak dla mnie palce lizać.


Na zakończenie muszę koniecznie dodać: mam już bilety na Pyrkon! To już pod koniec tego miesiąca! Ktoś chce się ze mną zobaczyć w Poznaniu? :)

sobota, 1 kwietnia 2017

WYDAJĘ WŁASNĄ POWIEŚĆ! Oswajanie damy: krakowski romans lingwistyczny



Chciałam się dzisiaj w Wami podzielić naprawdę wyjątkową i fantastyczną wiadomością. Prawie płaczę ze szczęścia...

Marzenia naprawdę się spełniają!

Nie wiem, czy wiecie, ale ja też czasem coś piszę. Ostatnio raczej niewiele, ale od zawsze coś skrobię do szuflady, czasem wysyłam na konkursy, mam na swoim koncie kilka wyróżnień i pomniejszych nagród, nawet opublikowałam trzy krótkie, groteskowe opowiadania w magazynach literackich. A moim niegasnącym marzeniem jest zostać kiedyś pisarką.

To znaczy teoretycznie pisarką już jestem. Będąc jeszcze na Erasmusie w Wielkiej Brytanii napisałam całą powieść. W miesiąc, za sprawną olbrzymiej motywacji, jaką dała mi inicjatywa NaNoWriMo, zagrzewająca uczestników do napisania 50 tysięcy słów w ciągu trzydziestu dni listopada, każdego roku. To nie jest literatura wysokich lotów (khem, pisana w miesiąc), co więcej, to rzecz obyczajowa, kobieca (jak ja nie lubię tej etykietki), romans przeplatany perypetiami studencko-życiowymi. Ale udało mi się znaleźć wydawcę! TAK! NAPRAWDĘ WYDAM KSIĄŻKĘ!

Nie chcę zapeszać, nie będę jeszcze zdradzać żadnych szczegółów, ale po uzgodnieniu z wydawnictwem, mogę Wam w ramach teasera pokazać wstępną wersję okładki i fragment książki, która ma się pojawić jeszcze w tym roku.

Trzymajcie kciuki i... oto one:


Fragment powieści:

Gdy tylko zatrzasnęły się z nami ciężkie, drewniane wrota klatki schodowej, Basiek złapała mnie mocno za łokieć i nachyliła się konspiracyjnie, szepcząc z podnieceniem:
– Są niezłe ciacha. Bierzemy ten pokój.
Wywróciłam oczami.
– Owszem, są mili, ale widziałaś tę kuchnię? Syf nie z tej ziemi. I nie jestem pewna co do tego prysznica…
– Przeżyłyśmy gorsze rzeczy, damy radę i z bandą niesfornych nerdów. Nie wiem, czy załapałaś, SĄ TO NIEZŁE CIACHA – tłumaczyła półszeptem, wciąż trzymając mnie mocno za ramię. Zawsze miała mocny uścisk dłoni. Tak robiła pierwsze wrażenie, odkąd ją pamiętam: ściskała podaną jej przy przedstawianiu dłoń niczym kowal nieświadomy swoich muskułów, który niechcący omal nie wyciska ci wszystkich soków z palców i nie miażdży kości, kosteczki i inne paliczki na drobny proszek.
Milczałam, nie do końca przekonana.
– Była umowa – przypomniała ostrzegawczo, puszczając mój rękaw. – Słuchaj, to jest genialna szansa, żeby cię oswoić z facetami! Na litość, nie możesz wiecznie zachowywać się jak jakaś wiktoriańska dama! Jak wzdrygasz się, jak ktoś cię niechcący trąci kolanem, to w dziewięćdziesięciu procent przypadków ten ktoś bierze to za odrazę, a nie panieńcze zawstydzenie! To nie te czasy, przypominam ci, co ty, z Żeromskiego się urwałaś? Za dużo czytasz tych grubych bredni, powtarzam.
Prychnęłam urażona. Zresztą, przerabiałyśmy to setki razy.
– To literatura światowa, klasyka, klękajcie narody i zlizujcie obycie kulturalne, a nie grube brednie – warknęłam pod nosem. – A poza tym nie lubię Żeromskiego.
– Przedawnione grube brednie i koniec.
Ucichłam, nie chcąc wydłużać naszej odwiecznej sprzeczki. Zagapiłam się na mijane wystawy ciucholandów, kawiarni, nastawionych na turystów drogich restauracji, sieciowych spożywczaków, sklepów i sklepików z osobliwościami. Szybko oszacowałam w myślach: apteka w pobliżu, bankomat pod nosem, podręczny spożywczy rzut kamieniem, nie tak daleko okoliczna przychodnia, wszystko bardzo wygodnie… Nie mówiąc już o przystanku tramwajowym trzy kroki od mieszkania, no i niesamowitej magii klimatycznego Kazimierza. Stare kamienice, wąziutkie uliczki, sekretne podwórka, nieoczekiwane projekcje filmowe na ścianach, codziennie niszowe koncerty, zapiekanki i targowisko na Placu Nowym, tysiące kawiarenek, kafejek, klubów, pubów i innych, wymykających się kategoriom miejsc, których nie chce się opuszczać. Wciągnęłam w płuca porządny haust tego tętniącego życiem miejsca. Vintage full wypas, hipsterka na maksa i zacne melanże. Tak będzie. Amen.
– Gruba to będzie impreza, jak się tam wprowadzimy, moja droga – oznajmiłam lekko, z gracją zmieniając temat.
Basiek zerknęła na mnie z ukosa, niedowierzająco.
– Z kasą jest nieźle, mniej niż pięćset za miesiąc od łebka, więc bardziej niż ujdzie – zaczęłam wyliczać na palcach. – Jest Internet…
– I to na dodatek szybki, bo to informatycy w większości, więc im potrzebny – włączyła się usłużnie Basiek.
– Czyli przeżyjemy, bo może nie być pralki, ale Internet musi być, racja? Na szczęście jednak mają  i sprawną pralkę, i sporą lodówkę, i jakieś ogrzewanie…
Drzwi pod numerem 15 skrywały olbrzymie mieszkanie w starym budownictwie, z wysokimi, przytłaczającymi sufitami i monumentalnymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Długi, ciemny korytarz, wyposażony w ciągnące się wzdłuż ściany wieszaki, półki i szafy, na wprost dwie pary skromnych drzwi z szybkami, prowadzących do łazienki i osobnego kibelka, połączonych z jakiegoś powodu okienkiem nad sufitem. Wanna i umywalka przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy, poobłupywane kafelki i wystający spod nich goły beton bynajmniej nie zachęcały. Dalej, dwa wielkie pokoje, ten potencjalnie nasz po lewej, Fuksa i Tomka po prawej. Jeden mniejszy, z wejściem tuż przy drzwiach do łazienki, też z prawej, należący do trzeciego gościa. Kuchnia olbrzymia, pusta, wyposażona w ciemne, starodawne szafki wiszące, obklejoną badziewiem lodówkę, kuchenkę, pokaźny stół z ławą pod ścianą i krzesłami każde z innej parafii naprzeciwko. Wszędzie nieumyte talerze, garnki, zaschnięty keczup na każdej powierzchni, ale okna były duże, jasne, zapraszające. W sam raz do przesiadywania przed nimi z ciepłym kubkiem parującej kawy w ręce, wyglądając na ulicę…  
–  Ja zaklepuję łóżko pod oknem – wypaliła Basiek, uśmiechając się swoim grymasem małego seryjnego mordercy na wypadek, gdybym chciała protestować. Niepotrzebnie.
–  Właśnie miałam mówić, że ja biorę to od drzwi – uspokoiłam ją, poklepując po łopatce. Tamto spod okna może i było wygodniejsze, może i miało szeroki parapet w zasięgu ręki, który z powodzeniem mógł służyć za szafkę nocną, ale pewnie zimą będzie ciągnęło jak szatan. Za żadne skarby świata nie chciałabym spać pod takimi starymi, pewnie mało szczelnymi oknami. Tan naprawdę jestem mistrzem zła. To ona będzie potem cierpieć.
– Wyśmienicie. Nasza dwójka działa jak szwajcarski zegarek. Dzwonię do tego Fuksa jeszcze dziś wieczorem – oznajmiła z zadowoleniem moja najlepsza przyjaciółka i przyszła współlokatorka. Nadchodzący nowy rok akademicki zapowiadał się wyjątkowo obiecująco.

Koniecznie dajcie mi znać, co sądzicie o tym fragmencie. Wiem, że okładka jest typowa do bólu, wiec nawet nie pytam o oceny. Najważniejsze, że będzie okraszona logiem solidnego wydawnictwa, niczego związanego z self-publishingiem. Tak się cieszę!

SPROSTOWANIE PO PRIMA APRILIS:

Rzecz jasna nie wydaję powieści, przynajmniej nie tej i nie w tej chwili. Ale to jedyne kłamstewko w tym wpisie!

Tak, piszę i pisałam od dawna, tak, napisałam na Erasmusie powieść w ciągu miesiąca i fragment u góry to sam początek tej powieści. Nie jest to rzecz dobra, jest w niej wiele do poprawy i naprawdę nie czytałam tego w całości ani nie sprawdzałam po napisaniu, ale pisałam terapeutycznie i żeby sobie udowodnić, że potrafię. To mi wystarczyło. Fałszywą okładkę stworzyłam w przez Canvę, a do zdjęcia na stos papierów rzuciłam wydruk tytułu ze znakami drukarskimi wyciętymi z innej książki. Taka jestem! ;>

Jak już ogarnę doktorat, skupię się na stworzeniu powieści godnej wydania i może jednego dnia pojawi się u mnie taki wpis już na poważnie. Trzymajcie kciuki!

Dzięki za cudowne reakcje i mam nadzieję, że jednak choć na chwilę sporo z Was się nabrało;)