Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

niedziela, 25 września 2016

Walka o lajki w epoce edwardiańskiej. DOBRA książka


Undine Spragg może i jest eteryczną, skończoną pięknością, może i posiada niebywały zmysł do doboru najszykowniejszych sukien, dodatków i fryzur, dzięki którym odwracają się za nią głowy i lśni na salonach, ale nie porozmawiasz z nią o niczym ciekawszym nad najelegantsze restauracje, najmodniejsze lokacje na wycieczki i pikniki czy najnowszych ploteczkach z towarzystwa. Niektórych ujmuje jej proste podejście do niektórych tematów, szkoda więc, że szybko je tuszuje umiejętną grą w naśladowania innych i dopasowywania się do otoczenia. Jej uroda bije na głowę tylko chorą ambicję wzbicia się na szczyty wyżyn społecznych.

Nie polubicie Undine Spragg. To pusta, wybredna, zepsuta lalunia, która oczekuje wiecznego podziwu, nieskończonej cierpliwości, wielkiej fortuny - a wszystko to się jej przecież naturalnie należy. Cokolwiek idzie nie po jej myśli, to wina jej otoczenia, które nie dostarcza jej tego, co najlepsze. Gdyby żyła w naszych czasach, walczyłaby o lajki na Fejsbuku, prowadziłaby Instagrama pełnego zdjęć z dziubeczkiem i znanego bloga szafiarsko-lajfstajlowego, a z jej ignoranckich wypowiedzi i bezczelności naśmiewałby się fanpage Niemodne Polki.

Od wykrzyknienia matki: "Undine Spragg! Jak możesz?" w pierwszej linijce aż do ostatnich stron powieści przyglądamy się, jak pełna energii i determinacji dziewczyna z małego miasteczka środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych właśnie może. Wspina się po kolejnych szczeblach drabiny społecznej małżeństwo po małżeństwie, zaczynając od starych rodów Nowego Jorku, przez rodziny szlacheckie Europy, aż do majętnych nuworyszy.



Losy takiej właśnie nowojorskiej pięknotki obserwuje czytelnik po raz pierwszy przetłumaczonej na polski powieści Edith Wharton. The Custom of the Country z 1913 roku to cięta, trafna analiza i komentarz na temat amerykańskiego społeczeństwa. Wharton nie moralizuje, zamiast tego woli w lekki i humorystyczny sposób przedstawić, jak się sprawy mają. Na celownik wzięła sobie nowobogackich i ich prostactwo, bezwzględność i dyletanctwo. Porównuje zasady oraz wyrobiony dobry smak rodów z tradycjami, ich ubogie bogactwo, nieudolność i ukontentowanie z własnej pozycji, z bezpośredniością parweniuszy, ich brakiem poszanowania dla historii i sztuki - chyba że wejdą w posiadanie czegoś wartościowego i godnego pozazdroszczenia, a także wulgarnością majątku. Jest jedna cudowna scena, która dużo tłumaczy: zalotnik Undine z dobrej rodziny pyta matkę dziewczyny, skąd to niezwykłe, romantyczne imię córki, wspominając fragment sztuki Michela de Montaigne'a w oryginale; pani Spragg odpowiada poczciwie: "Ach, nazwaliśmy ją na cześć lokownicy, którą ojczulek wypuścił na rynek w tym samym tygodniu, co się urodziła..."

Dodatkowo Wharton wkłada swoim postaciom w usta komentarze społeczne dotyczące kobiet, stanu małżeństwa, relacji międzyludzkich. Nie zatrzymuje się jedynie na opisywaniu bogactw, dokładnie zarysowuje ciężar, jakim jest utrzymywanie rodziny, spadający na mężczyzn i jak wielką krzywdę wyrządzają sobie obie strony małżeństwa, kiedy brakuje współpracy i zrozumienia nawet w kwestiach finansowych. Potrafi więcej i wnikliwiej przedstawić plany biznesowe, drobne machlojki i duże przekręty, niż F. Scott Fitzgerald w Wielkim Gatsbym. Cudownie przedstawia też ludzki charaktery: Undine jest tak dziecinna i powierzchowna, że jej zachowanie najbliższych bywa tak bezmyślne i nieczułe, że czasem graniczy z okrucieństwem.



Wharton nie jest w Polsce znana i mało tłumaczona na nasz język, ale to wybitna pisarka zaliczana do kanonu amerykańskiej literatury, uhonorowana prestiżowym Pulitzerem. Jak wspominałam we wpisie z Serialkonu, scenarzysta Downton Abbey, Julian Fellows, przyznaje się do inspiracji powieścią przy pisaniu serialu i wychwala kreację trudnej do zapomnienia bohaterki z Jak każe obyczaj. Dwa lata temu chodziły słuchy, że szykuje się ekranizacja w postaci miniserialu ze Scarlett Johansson w roli głównej, ale sprawa ucichła.

Wydawnictwo MG lubi przypominać stare, dobre klasyki i wydawać wcześniej nie tłumaczone perły. Przekładem powieści zajęła się Karolina Rybicka, anglistka i autorka bloga Dobry film, zły film, wiosną rozmawiałam z nią o serialach historycznych podczas panelu na Serialconie. Czytało się potoczyście i wyśmienicie, tekst bardzo dobrze brzmi - choć czuć, że to epoka edwardiańska, język jest przystępny, ani przesadnie stylizowany, ani za współczesny. Powieść czytałam fragmentami również po angielsku, więc mogłam sobie porównać z oryginałem, ale przejścia były płynne. Zdrobnienie Undynka chwyciło mnie za serce, a cudowny sposób wysławiania się prostackich postaci bardzo pozytywnie bawi. Warto dostać w swoje ręce własny egzemplarz tej książki, a lśniąca, kusząca soczystymi kolorami okładka w secesyjnym stylu jest prześliczna.

Podsumowując, to zręcznie napisana, uniwersalna satyra społeczna, bystra komedia obyczajowa i przejmujący ludzki dramat w jednym. Nie sposób polubić Undine, ale rozumiemy, jakie warunki ją stworzyły. Najsmutniejsze jest to, że choć dosłownie idąc po trupach ta dziewczyna może osiągnąć wszystko, to nigdy jej żaden sukces jej nie zadowoli na długo. Nic nie jest wystarczająco dobre, a najbardziej pożądane jest to, co niemal, wydawałoby się, nieosiągalne.



Jak każe obyczaj

Edith Wharton

Wydawnictwo Mg, 2016
Tłumacz: Karolina Rybicka
amerykańska, dwudziestowieczna, obyczajowa
Odczucia: ★★★★/★★★★★
Współpraca!

______________________________________

poniedziałek, 19 września 2016

W TERENIE#7: Pierwsza edycja Silent Reading Party w Krakowie. Było wspaniale!


Na miejscu byłam pół godziny przed czasem, lekko zdenerwowana, zaopatrzona w aparat, Miasto śniących książek Moersa i dwie zapasowe lampki biurkowe. W dużej mierze nieść pomagał Ryba (ten od rzeczy), który dość osobiście odebrał mój poprzedni wpis i dla siebie wziął An Abundance of Katherines Johna Greena. Witając pierwsze znajome twarze, zeszliśmy do podziemi, gdzie dzień wcześniej pomagałam rozplanować stoły i oświetlenie. 


Ścieżka dźwiękowa do czytania została zawczasu przygotowana - pięć godzin tak zwanego "plumkania", czyli elektronicznych, monotonnych utworów w mocno marzycielskim klimacie, przemieszanego z delikatnymi instrumentalnymi coverami, Pink Floydami i kawałkami zawczasu poleconymi przez uczestników. Nie było większych problemów z załadowaniem playlisty, więc już przed czwartą w niedzielę 18 września z głośników popłynęły dźwięki, które miały akompaniować czytaniu w ciszy przez dwie godziny. Tymczasem do dwóch podziemnych sal napływali nieśmiało pierwsi goście, których nie nadążałam witać osobiście, jak planowałam.


Od czwartej jednak było jeszcze pół godziny buforu dla spóźnialskich, tych zaopatrujących się w kawę, herbatę, słodkości czy przekąski, a także dla samej przyjemności pochodzenia po tej uroczej księgarni i kawiarni położonej ledwie kilka kroków od Wawelu, przyjrzeniu się zbiorom na półkach i kupieniu książki, jeśli ktoś miał na to ochotę. Dla siebie wypatrzyłam Dzienniki japońskie Piotra Milewskiego, bo książek o Japonii nigdy nie jest zbyt wiele. Tuż przed wydarzeniem Bona ogłosiła, że dla czytających w ciszy podczas wydarzenia zagwarantowane jest 15% zniżki na asortyment księgarni - przemiły gest!


O 16:29 wstałam z mojego miejsca i ogłosiłam ciszę, stanowczo szarpiąc za sznur z dzwoneczkami. Od tego momentu nastały dwie godziny czytelniczego raju dla introwertyków: około dwadzieścia pięć moli książkowych pilnie siedziało z nosami w swoich lekturach, popijając z filiżanek, śledząc linijki i przekładając w milczeniu kartki.


Do momentu, aż na dół wparowała dziarska pani w okularach, uzbrojona w dyktafon z mikrofonem kosmatym niczym tribble ze Star Treka. Półgłosem dyskutowała w najlepsze z dziewczyną z obsługi Bony, która po chwili szybkim gestem przywołała mnie do rozmowy. Wspięłyśmy się na górę, by nie przeszkadzać czytającym, a na górze zostałam przepytana przez, jak się okazało, dziennikarkę z niemieckiego radia w Kolonii. Kobietę tak wzruszyła ta bezinteresowna inicjatywa, że aż po nagraniu materiału mnie przyściskała. Nie spodziewałam się aż tak cudownej reakcji!


Dalsze czytanie przebiegło bez żadnych przerw aż do drugiego sygnału w postaci dzwoneczków, którym zakończyłam ciszę. To jednak nie zakończyło natychmiast spotkania! Jeszcze dłuższą chwilę siedziałam z uczestnikami, nadrabiając zaległości ze znajomymi i poznając nowych, fantastycznie ciepłych ludzi. Na sam niemal koniec ustaliliśmy z Boną, że Silent Reading Party powinno się powtórzyć - i to nie raz! Planujemy cykliczne, co miesięczne imprezy, więc wypatrujcie pilnie kolejnych ogłoszeń! Łapcie link to oryginalnego wydarzenia, tu będę dawać znać o nowym: klik!


Na zakończenie chciałam bardzo gorąco podziękować przede wszystkim panu Janowi za piękną współpracę oraz całej obsłudze Bony, która wspomagała czytających podczas wydarzenia. Dziękuję wszystkim uczestnikom, którzy zjawili się z książkami w podziemiach mimo deszczu, szczególnie Rybiemu pomocnikowi, znajomym ze stron wszelakich, niespokrewnionej Rybce, która pisze o filmach na Dobry film, zły film, Nai, która prowadzi bloga książkowego o mocno czeskim profilu - Literackie skarby świata całego, Malicie - wreszcie poznałam ją na żywo! - co czyta, Marcie prowadzącej przytulnego bloga Cuddle up with a good book, a także podróżniczce Joannie, znanej z bloga The Blond Travels

Zapraszam na kolejne spotkania z książką w ciszy! A jeśli nie jesteście z Krakowa i nie po drodze Wam Kanonicza, może sami spróbujecie zorganizować coś takiego w swoim mieście? :)


środa, 14 września 2016

SILENT READING PARTY: którą książkę wybrać?


Silent Reading Party w Bonie już za cztery dni - w tę niedzielę będziecie mogli mnie znaleźć w księgarni na Kanoniczej w Krakowie, gdzie o 16:00 rozpoczniemy polowanie na najwygodniejsze miejsce na wspólne ciche czytanie! Już zaopatrzyłam się w dzwoneczki, którymi będę sygnalizować początek i koniec ciszy. Jednak nie wszystko jeszcze jest gotowe.

Może to zabrzmi tak samo trywialnie, jak westchnienie kobiety stojącej przed wypchaną po brzegi szafą, ale mnie i być może innych książkofilów czeka nie lada dylemat: co czytać?

Na moim regale z książkami mam całe stosy pozycji czekających wytrwale na swój moment. Miniaturzystkę Jessie Burton, o której opowiadałam na antenie radia, już dawno skończyłam. Z wolna zmierzam również do końca powieści Jak każe obyczaj Edith Wharton, którą niedawno dostałam od wydawnictwa MG. Już się szykuję to wpisów na ich temat, ale na niedzielę już napocznę coś zupełnie nowego. Myślę jednak, że nie tylko nie może się przydać taki poradnik:

Jak wybrać następną książkę?


1) Postawić na różnorodność!


Po dwóch powieściach epokowych i statecznie obyczajowych, przydałaby się jakaś odskocznia od pięknych sukien, obrazów w zdobnych ramach, rozpalonych kominków i starych kamienic. Może pora zajrzeć do na wskroś współczesnej duszy amerykańskiego nastolatka i wybrać Johna Greena An Abundance of Katherines?

2) Pójść za ciosem!


A może właśnie postąpić na odwrót i jeszcze bardziej zanurzyć się w powieści historycznej? Poza tym już od tak dawna zwlekam z czytaniem jakże rozkosznie ciężkiego w dłoni Rękopisu znalezionego w Saragossie Potockiego.

3) Przeczytać pierwszą stronę!


Nie ma co jednak zatrzymywać się przy samych rozważaniach odnośnie tematyki i gatunku. Przecież czasem wystarczy tylko otworzyć książkę i zatrzymać się na pierwszych zdaniach, wypróbować język prozy i sprawdzić, czy człowiek zapada w niego tak lekko i przyjemnie, jak chociażby w Sońkę Karpowicza?...

4) Trzymać się zobowiązań!


Czytelnik czasem ma swoje obietnice, postanowienia, listy i wyzwania. Zwłaszcza wyzwania same się nie wypełnią, a przecież nie zostało tak dużo czasu do końca roku. Może czas zabrać się za Morfinę Twardocha?

5) Wylosować na ślepo!


Taka metoda też funkcjonuje - niektórzy nawet tworzą do tych losowań specjalne słoiczki i wrzucają do nich karteczki z tytułami, by potem wylosować kolejny tytuł do czytania. Można też prześledzić niespiesznie półki z książkami, znaleźć okładkę, która wpada w oko. Dotknąć opuszkami palców i sprawdzić, czy cię wzywa. Mnie tak wzywa On Zośki Papużanki.

6) Dostosować do samopoczucia!


Można też książkę wybrać tak, jak ubranie - na co masz dziś ochotę? W czym czułabyś się dobrze? Po przypomnieniu sobie Ligi niezwykłych dżentelmenów mam smak na więcej steampunku, a Lewiatan Scotta Westerfielda czeka na półce już zdecydowanie zbyt długo...

7) Dopasować do pogody!


W weekend ma się zrobić chłodniej i piękne słońce ma ustąpić opadom. Skoro zapowiada się plucha, nastroje parasolowe i ponura zapowiedź jesieni, najbardziej chyba ciągnie mnie do Miasta Śniących Książek Waltera Moersa i parującego kubka z gorącą herbatą!

A Wy jak wybieracie kolejną lekturę? :)

niedziela, 11 września 2016

KOMIKS#7: Moore'a literacka zabawa steampunkiem. Liga niezwykłych dżentelmenów




 Po tym, jak nakręcono film, Alan Moore był tak niezadowolony z Hollywood, że poprzysiągł już nigdy nie obejrzeć pełnometrażowego dzieła na postawie jego komiksu, a potem wycofał swoje nazwisko z produkowanych później V for Vendetta i Watchmenów.

Film jest tak słaby, że zgrzyta w zębach i uwłacza mózgowi widza. Tu można zobaczyć na własne oczy.

Nie oglądajcie filmu.

Liga niezwykłych dżentelmenów to komiks kultowy dla wielbicieli steampunku. Sama niesamowicie przepadam za steampunkową estetyką, więc gdy zajrzałam kiedyś do krakowskiej Arteteki i znalazłam oryginalne wydanie pierwszego tomu, zagarnęłam je czym prędzej pod pachę i pochłonęłam w tramwajach, emocjonując się kolejnymi rozpoznanymi nawiązaniami literackimi.



Bo Liga... to też uczta dla mola książkowego i anglofila. Każda postać, jaką spotykamy, oparta jest na prawdziwym bohaterze z literatury dziewiętnasto- i dwudziestowiecznej. Jako że akcja fabuły osadzona jest w 1898 roku alternatywnej wersji historii, nietrudno zgadnąć, że Campion Bond ma coś wspólnego z Jamesem Bondem, zachwycić się fantastyczną Miną Murray z Draculi, która ma w sobie tyle charyzmy, że zbiera całą drużynę posiadających nadnaturalne zdolności i umiejętności ludzi, pożerać oczami niesamowitego kapitana Nemo i jego nieziemski statek, przyklasnąć na pojawienie się Dr Jekylla, Ishmaela z Moby Dicka, wellsowskiego niewidzialnego człowieka i innych łatwo rozpoznawalnych indywiduów.



Żeby jednak w pełni docenić ogrom pracy, wiedzy i wyobraźni, jakie włożył Moore w powstanie komiksu, trzeba albo być specjalistą w angielskich groszowych brukowcach z XIX wieku, albo dzielić uwagę między komiksem a Wikipedią. Gdyby nie Wikipedia, nie wiedziałabym na przykład, że Rosa Coote z komiksu to stereotypowa domina z wielu wiktoriańskich dziełek natury erotycznej, a Dr Fu Manchu po raz pierwszy pojawił się w powieściach Saxa Rohmera z początku dwudziestego wieku, by potem stać się archetypicznym azjatyckim inteligentem z charakterystycznymi wąsami, stojącym za zorganizowaną grupą przestępczą.

Można też upolować drugi tom i przejrzeć Almanach, który zawiera aż 46 stron materiału pomocniczego, dzięki czemu odkrywa się przed nami rozmach tego niewiarygodnego świata, całej mitologii powstałej z inspiracji literaturą. Brawurowa historia z komiksach okazuje się tylko małym ułamkiem tego, co się dzieje w tym uniwersum zamieszkałym przez całą stworzoną przez człowieka fikcję.



Sama kreska jest przerysowana, śmiała i zachwycająca detalem. Projekty postaci zapadają w pamięć, a design maszyn - statku kapitana Nemo czy smoczego zeppelina - powalają szczegółem i pięknem. Gorsety i fryzury kobiet, eleganckie stroje mężczyzn i stylowe gadżety cieszą oko. Do tego kolorystyka, według mnie, zdecydowanie stoi wyżej niż w innych komiksach Moore'a, które znam.

Sama fabuła jest cudownie awanturnicza i klasyczna - mamy tajne zlecenie rządowe i klasyczny motyw zbierania drużyny, który sam jest dużą przygodą. Potem jednak sprawy się komplikują i zadanie, jakie stoi przed bohaterami, niekoniecznie może służyć dobru społeczeństwa. Kto jest podwójnym agentem? Kto tak naprawdę zlecił zebranie Ligi? Kim jest tajemniczy M.? Kto na tym najbardziej zyska?



Na zakończenie tomu dostajemy zbiór dodatkowych materiałów: zabawne minikomiksy, wyśmiewające tak poważnych i dramatycznych bohaterów, łamigłówki, kolorowanki (ta z Dorianem Grayem i barwami określonymi jako: błękit oka pedofila, sjena w odcieniu zgniłego owocu czy paznokciowa szarość jest mim faworytem). Do tego wszystkiego dołączono naprawdę długą historię Alana Quatermaina, tłumaczącą jego stan na początku komiksu, spisaną autentycznie brzmiącym językiem dziewiętnastowiecznym w postaci regularnego opowiadania i okraszoną pysznymi ilustracjami.

Jeśli gdzieś kiedyś uda Wam się gdzieś dopaść tom drugi, dacie mi znać?:)

The League of Extraordinary Gentlemen, Volume I

Alan Moore & Kevin O'Neill

America's Best Comics, 1999
komiks, steampunk, fantastyka
Odczucia: ★★★★/★★★★★

______________________________________


środa, 7 września 2016

Jeśli wyginą pszczoły... Norweska przypowieść o ludziach i naturze


Skóra na palcach już się pomarszczyła od obierania jabłek. W garze bulgoczą skrojone złociste papierówki. Trzeba je ciągle mieszać grubą, drewnianą łyżką, żeby nie przywarły. Ale i tak ciągle przywierają, a po tym, jak je już nałożyłam do słoików, trzeba skrobać garnek z całych sił.

Historia pszczół bardzo boleśnie uświadamia, że bez tych małych, pracowitych stworzeń nie byłoby tych złocistych jabłek i tych słodkich przetworów.

Ta norweska powieść jest mocno specyficzną, nietypową powieścią jak na tak modne od kilku lat antyutopie. Tak właściwie to wykorzystuje ten trend, by opowiedzieć bardzo prawdopodobną i nieprzyjemnie realistyczną historię o tym, jak wyginięcie jednego gatunku może doprowadzić ludzkość do zahamowania rozwoju, żeby nie powiedzieć na skraj ubóstwa i upadku. Uświadomić, że zmiany w ekosystemach dzieją się już teraz, że przedstawiona w powieści historia naprawdę może się wydarzyć. CCD, czyli masowe ginięcie pszczół, obserwuje się już od ponad dziesięciu lat. To realne zagrożenie.

Lunde zaczyna swoją historię od mocnego uderzenia. Już od pierwszych stron pokazuje nam smutny los ludzkości w 2098 roku: cofnięcie w rozwoju, opuszczenie miast, powszechne niedożywienie, ciężka i bardzo żmudna praca przy zapylaniu upraw. A i tak oglądamy świat z perspektywy Tao, młodej chińskiej kobiety, która ma relatywnie lepsze życie niż chociażby Europejczycy czy Amerykanie. Serce ściska się, gdy czytamy o dotkliwych, powszechnych skutkach, jakie miało całkowite wyginięcie pszczół.



Równolegle obserwujemy dwie inne historie, które pozornie nie łączy nic prócz tematu latających owadów: niedoszłego angielskiego przyrodnika Williama z 1857 roku i amerykańskiego właściciela profesjonalnej pasieki George'a z 2007. Te trzy opowieści prowadzone są niespiesznie, spokojnie i z precyzją i skupieniem. Przyglądamy się pracy George'a, jego tradycyjnym metodom przekazanym przez przodków, konfrontacja z nowoczesnym stylem życia - syn pszczelarza nie chce przejąć interesuj starzejącego się ojca, woli zostać na uczelni i zająć się pracą naukową. Poznajemy z bliska tragedię wielodzietnej rodziny Williama w czasach, gdy to mężczyzna jest jedyną szansą na zarobek i utrzymanie - w i tak ubogim domu kupca brakuje jedzenia i pieniędzy, bo ojciec leży od dłuższego czasu w łóżku, pogrążony w głębokiej depresji. Dopiero z czasem rozwija relacje ze swoimi dziećmi, które motywują go do działania - zaczyna projektować nowy typ ula i zapamiętuje się w tym bez reszty. Tao z przyszłości też ma swoje problemy; jej ukochany, trzyletni synek Wei-Wen nie wykazuje ponadprzeciętnej inteligencji, więc ma małe szanse na poprawę swojego losu. Tao nie może znieść myśli, że jej dziecko będzie w tak samo beznadziejnej sytuacji, jak ona i jej mąż Kuan, ciułający każdy grosz z nadzieją na pozwolenie na kolejne dziecko.

Może się wydawać, że Lunde trochę za bardzo rozwleka, nuży. Mnie to tempo odpowiadało, zgrywało się z metodyczną pracą pszczół, które zawsze były blisko człowieka, chronione, cenne, podziwiane. Powieść ma rozmach, zarówno jeśli chodzi o przestrzeń, jak i czas, przez co serwuje czytelnikowi imponującą dawkę dystansu do własnego życia. Przeplatające się historie nadawały potoczystej narracji większego dynamizmu, ale też dawały szansę na zastanowienie się: nad katastrofą ekologiczną, która może przemienić naszą rzeczywistość w dystopię, nad pięknem i cudem przyrody ukazane poprzez zwyczaje i życie pszczół, nad ludzkim obowiązkiem działania ku wspólnemu dobru, przede wszystkim nad skomplikowanymi relacjami między rodzicami a dziećmi.

To ostatnie nie dziwi, gdy dociera do nas, że autorka do tej pory pisała jedynie książki dla dzieci. Jej dojrzała, imponująca zgłębieniem tematu i przenikliwością w wysnuwaniu wniosków powieść urzeka podejściem zarówno do ludzi, jak i natury. Przypomina, że nie możemy żyć w oderwaniu od przyrody. Ona sobie poradzi bez człowieka, ale człowiek bez niej już nie.

Historia pszczół

Maja Lunde

Wydawnictwo Literackie, 2016
norweska, antyutopia, współczesna
Odczucia: ★★★/★★★★★

______________________________________

poniedziałek, 5 września 2016

W TERENIE#6: All we hear is radio Hadyna







Pomiędzy przedostatnim i ostatnim odcinkiem Stranger Things (TAK DOBRE!) w leniwą niedzielę napisał do mnie na Facebooku niejaki Jakub Śliwiński, pytając, czy nie wpadłabym następnego dnia, czyli dzisiaj, na audycję do Off Radia Kraków. Żeby opowiedzieć o Silent Reading Party, które organizuję.

Wow.

Nerwowe telefony do znajomych z pracy, szybkie roszady w grafiku i już mogłam potwierdzić, że jasne, chętnie się zjawię.

W ten sposób dziś o ósmej rano przemierzałam deszczowy, zapowiadający nieuchronnie nadchodzącą jesień Kraków, w drodze do budynku Radia Kraków. Trochę onieśmielona i zdenerwowana - podobnie jak przed rozmową o pracę - wjechałam na górę i po chwili trafiłam na wygodną kanapę. Po chwili pojawiła się też przemiła dziewczyna, która wywołała radiowca ze studia.

Muszę przyznać, że to pierwsze zetknięcie z radiem, pewny uścisk dłoni Kuby, przyjemna pieczara z olbrzymimi mikrofonami i przyjemny, poranny chill lecących z głośników - było szalenie fascynujące. Rzecz jasna moje ręce musiały trochę drżeć przy mówieniu na antenie, ale prowadzący okazał się być megaprzyjaznym, pozytywnym człowiekiem, który umiejętnie mnie zagadywał, żeby rozładować to napięcie.

Opowiedziałam o tym, jak trafiłam na artykuły o Silent Reading Parties urządzanych w USA, o tym, jak rzuciłam pomysł innym blogerom i jak udało mi się dogadać z Księgarnią Bona, żeby wreszcie takie coś zorganizować też u nas. Musiałam też opowiedzieć, czemu Rozkminy to fajne miejsce w sieci, które warto odwiedzić, a do tego polecić jakąś lekturę dla słuchaczy na ten deszczowy poniedziałek:)

Wychodząc z radia czułam się - co dość zrozumiałe - zadziwiająco normalnie, ale i przepełniało mnie szczęście i duma, które pozostało do tej pory. W końcu mogę się dzielić i zarażać moją pasją z innymi!

PS Niestety nie mam nagrania, ale na fanpage'u Off Radia Kraków macie dowód, że to naprawdę miało miejsce;>



piątek, 2 września 2016

Europejska gawęda nienawiści. Pani Furia


Nie dajcie się zwieźć opisowi tej książki, który znajdziecie na stronach internetowych i odwrocie powieści. Może zniechęcić pretensjonalnością. Przez ten opis długo obwąchiwałam Panią Furię na odległość, odwlekając czytanie. Dopiero po skończeniu ostatniej strony zrozumiałam, że każde zdanie, które się znajduje na odwrocie książki, mocno trywializuje przedstawione z mocą i przekonaniem wątki. Siląc się na parafrazę, zarysowuje wykrzywiony i przez to chybiony obraz tego, co znajdziemy w środku.

Pani Furia ma rozmach i już po kilku stronach wciąga w wir bardzo konkretnych, namacalnych i niesamowicie przekonująco opisanych realiów kongijskiej rodziny, która migruje z rodzinnej Kinszasy do Francji. Ojciec Eddy, gawędziarz i kobieciarz, tracąc korzenie pod stopami gubi gdzieś po drodze fantazję i dowcip. Leniwa matka Mrówka zakochuje się w lecącej w telewizji Dynastii i innych serialach. Próbuje się wybielić kremami i upodobnić nieokiełznane czarne loki do fryzur białych kobiet, zaniedbując i odrzucając wszystko, co dała jej natura. Na Alię (nazwaną tak na cześć Muhammada Aliego), jedyną odpowiedzialną, spada obowiązek prac domowych i wychowywania rodzeństwa. Jedynie matka (właściwie ciotka) Issa próbuje jej coś wbić do głowy  i zagonić do nauki. Jednak feministyczne zasady i duma z korzeni nie przemawia do praktycznej dziewczyny, która woli ubierać się jak chłopak i boksować w lokalnym klubie, żeby zyskać szacunek na dzielnicy. Afrykańska rodzina pod wpływem niechętnego środowiska, braku perspektyw i tęsknoty za domem popada w patologię i ulega powolnemu rozpadowi. Na przestrzeni lat, obserwując dorastającą Alię, śledzimy paralelę pomiędzy rodziną, związkami i pracą Alii.

Powieść nie spełnia żadnych oczekiwań, burzy je i buduje na nowo skomplikowaną, w zamierzeniach niemalże totalną powieść o emigrantach na obczyźnie, wrodzonym rasizmie, wielokulturowości, kolonializmie i jego następstwach, losie kobiet, kulturze gwałtu i męskich podbojów, korupcji służb publicznych i o walce. Przede wszystkim o ciągłej walce. Jeśli jednak za bardzo poddamy się gwałtownym uczuciom, które kipią pod skórą, jeśli zapamiętamy się w gniewie i agresji, czeka nas osamotnienie i upadek.


Pomimo przemyślanej fabuły, konsekwencji i zgrabnego spięcia kompozycyjnego, pomimo widocznego i godnego podziwu przygotowania do tej powieści (Plebanek zanurzyła się głęboko w afrykańskiej literaturze mówionej, konsultowała się ze znajomymi i autorytetami, nawet brała udział w patrolach policyjnych), czegoś zabrakło. Rozumiemy założenia całości, jesteśmy zaangażowani w historię, ale uwiera powierzchownie potraktowany wątek gawędziarstwa, brakuje głębszego zastanowienia nad przynależnością i tożsamością rodziny, przekabacenie Alii i końcówka przychodzi zbyt szybko.

Podobał mi się język powieści, wciągający, sugestywny, pozbawiony sztywnej pretensjonalności. W szczególności zwróciłam uwagę na to, jak trafnie pokazana jest kongijska dusza po polsku, jak niektóre polskie idiomy zostały okraszone cudzysłowami polskich bohaterów, którzy przecież mówią w innym języku. Jak Mariusz próbuje wytłumaczyć naprędce Alii, co to znaczy "do wesela się zagoi", a potem macha na to ręką, jak często zostawia ją w samochodzie, zostawiając włączony na cały regulator polski hip hop.

To moja pierwsza styczność z autorką, więc czytając swego rodzaju bildungsroman napisaną z perspektywy czarnoskórej bohaterki i widząc polskie nazwisko na okładce czułam pewien dysonans. Trzeba wiedzieć troszczę więcej o Plebanek, żeby zrozumieć ten wybór: mieszka w Brukseli, otoczona jest międzynarodowym, inspirującym towarzystwem.

W miarę czytania docenia się polskie akcenty w powieści, wydarzenia historyczne i możliwość spojrzenia na Polaków z dala od ojczyzny z perspektywy innego imigranta. według mnie to wyjątkowo trafiony zabieg. Szczególnie przemawia do nas dystans, gdy Alia próbuje zrozumieć, dlaczego jej koleżanka Marzena ją opuściła i wróciła do swojego kraju. Słyszy o zmianach politycznych z 1989. Potem tłumaczy sobie, że tak samo jak ona nie rozumie, co się dzieje w Polsce, tak jej polscy znajomi nie znają się na czarnych aktywistach, których imiona Alia zna na pamięć.

Ale jednak dodawania przypisu, by wyjaśnić, kim jest Martin Luther King, redakcja mogła sobie darować.


Pani Furia

Grażyna Plebanek

Znak, 2016 (premiera 31 sierpnia)
polska, obyczajowa, współczesna
Odczucia: ★★★★/★★★★★
Współpraca!