Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

sobota, 31 marca 2018

W TERENIE#14: Spektakl Visit Qo'noS i Sztokholm!


Może nie słyszeliście, ale na naszej planecie pojawili się kosmici. I wcale nie są zielonymi ludzikami, a rasą dumnych, honorowych i gwałtownych wojowników. Grupa Klingonów z domu Duras, Ban’Shee, Mara, Morath i Klag, w porozumieniu z Klingońskim Instytutem Wymiany Kulturowej zorganizowali z Szwecji specjalne spotkania w teatrze Turteatern w Sztokholmie, by przedstawić swoją kulturę ignoranckim Terranom. W piątek 23 marca byłam jedną z tych Ziemian, którzy dostąpili zaszczytu oglądania próbki kultury klingońskiej, wysłuchali, jak bardzo Klingoni pogardzają naszą słabą według nich rasą, a także uśmiali się serdecznie z genialnej komedii odgrywanej na scenie przez czwórkę utalentowanych aktorów.

Tak, nie pomyliliście się. Pojechałam na weekend do Sztokholmu, żeby zobaczyć hołd dla najbardziej charakternej i awanturniczej rasy ze Star Treka. I było absolutnie genialnie. 

Zapraszam na fotoreportaż.


Już w kolejce do wejścia na scenę inni widzowie byli zdziwieni, jak bardzo moja ekipa się poświeciła, żeby należycie powitać Klingonów. Nie dość, że przyjechaliśmy specjalnie z Polski, to jeszcze wystąpiliśmy w strojach Gwiezdnej Floty, wyposażeni w fazery i komunikatory. 


Tak wyglądało nasze przygotowanie do wyprawy do teatru.


Tymczasem niezależnie od stroju już od pierwszych słów sztuki wszystkich na widowni zmroziło. Klingoni byli głośni, agresywni i roszczeniowi. Niedwuznacznie dali nam do zrozumienia, że są absolutnie obrzydzeni tym, że muszą z nami przebywać, że nasze zwyczaje są dla nich mierżące, cywilizacja słaba i niegodna, a tak w sumie to nadajemy się tylko na sługusów. Ale takie mają rozkazy, żeby nas przynajmniej trochę uświadomić, bo jest szansa, że ktoś wybierze na Qo’noS, rdzenną planetę Klingonów. Moglibyśmy przynajmniej okazać tyle przyzwoitości, by liznąć ichniejszej kultury.

I tak zostaliśmy uświadomieni w temacie geografii, historii, sztuki, zwyczajów, kuchni i wielu innych aspektów klingońskiego życia. Rozdawano Krwawe Wino, Gagh, czyli przysmak przyrządzony z wężowatych glizd (spróbowałam – bardzo słone i za nic nie da się szybko domyć rąk po tym sosie). Odegrano historię legendarnego Kahlessa Niezapomnianego oraz baśń o dwóch sercach, którą przytacza się przy ceremoniach ślubnych. Zainscenizowano po raz pierwszy publicznie Romea i Julię w oryginalnym klingońskim. Zaśpiewano kawałek opery.


A także pogardzano, wyzywano, poniżano, szczególnie podczas sekcji analizującej różnice pomiędzy ludźmi a Klingonami – ta wywołała ogromne salwy śmiechu, bo była fantastycznie komediowo odegrana. Przykład? Jak ludzie wychowują dzieci: „Nie bijcie się, kochane misiaczki, kochanie, przestań, oddaj tę zabawkę”. Jak Klingonie wychowują dzieci? „Walczcie ze sobą na śmierć i życie, inaczej rodzina straci honor!”

Chyba największy afront, jaki uczyniliśmy naszym galaktycznym sąsiadom, to ich przedstawienie w najnowszym serialu startrekowym Discovery, które ostatnio tak krytykowałam. Osobny fragment przedstawienia został poświęcony wtłaczaniu widowni do głowy, że Klingoni ani nie wyglądają, ani nie mówią, ani nie pieprzą tak, jak zostało to pokazane w serialu. Oj, byli wściekli, jak bardzo krzywdzący dla nich był ten serial. I bardzo słusznie!


Spektakl, na którym byliśmy, był przedostatni. Grano go od lutego do marca. Największy łut szczęścia, jaki nas spotkał, to ogłoszenie już po tym, jak kupiliśmy bilety, że po tym konkretnym przedstawieniu wystąpi Marc Okrand. Amerykański lingwista, który został jako pierwszy wynajęty do filmów i seriali z cyklu Star Trek, żeby rozpisać język klingoński, przyjechał do Sztokholmu tak jak my, jako widz. 

Zaserwował jednak zgromadzonym na pogadankę na temat swojej historii i anegdotek związanych z filmowaniem scen po klingońsku, tłumaczeniem, spisywaniem słownika, tworzeniem reguł gramatycznych w biegu, pod wpływem wymowy czy pomyłki aktora. Z czasem musiał starać się naprawdę nieźle gimnastykować, by wymyślać kolejne synonimy, końcówki fleksyjne i przyimki, dostosowując się do pojedynczych, już nagranych scen. Przedstawił, skąd się wziął jego pomysł na składnię języka – po prostu wziął najmniej spotykaną strukturę zdania na świecie, z dopełnieniem na początku – i to, jak ten sztuczny język ożył po wydaniu słownika. Teraz ludzie sami tworzą, wymawiają i zniekształcają słowa po klingońsku, przez co powstają takie niepoprawne zbitki językowe, jak nazwa kultowej już broni – bat'leth.


Po wystąpieniu podeszliśmy do Marka prosząc o zdjęcie, przy okazji pytając, czy kojarzy książeczkę z rozmówkami klingońskimi, którą przywieźliśmy specjalnie ze sobą. Okazało się, że zna aktora, który podkładał głos pod nagrania z przykładową klingońską wymową!



Podczas pogadanki Marka z boku widowni cały czas stał jeden z Klingonów z przedstawienia, Klag, w pełnym przebraniu. Popijał piwo i co jakiś czas zgryźliwie komentował między innymi prawdziwe znaczenie takich dramatów Szekspira jak Hamlet („Komedia!”) czy Wiele hałasu o nic („Tragedia!”). Gdybyście nie wiedzieli, dopiero niedawno Instytut Języka Klingońskiego zebrał się do odtwarzania sztuk szekspirowskich do oryginalnego klingońskiego. Otóż Szekspir bezczelnie użył istniejących już scenariuszy dramatycznych z innej planety, które mają oryginalnie zupełnie inny wydźwięk. Na przykład Hamlet ukazuje kryzys archetypu klingońskiego woja, odważnego, gwałtownego, podejmującego błyskawiczne decyzje, szybko wyzywającego na pojedynek, za wszelką cenę broniącego honoru.


Klag potwierdził, że szanuje Kraków za ziejącego ogniem smoka i zapiekankas, mimo tego że to ludzkie miasto.


Po spotkaniu z twórcą słownika była też chwila dla Akademii Klingońskiej, szwedzkiego stowarzyszenia mającego na celu naukę i popularyzację klingońskiego. To oni tłumaczyli fragmenty Romea i Julii oraz inne kawałki na potrzeby spektaklu.

Okazało się, że Mark nie raz natychmiast dostawał odpowiedź, gdy nie pamiętał jakiegoś słówka podczas swoich wypowiedzi, bo tych dwóch nerdów zna jego słownik chyba na pamięć! Jeśli będziecie mieli ochotę pouczyć się klingońskiego, walcie do tych gości. Mówią też świetnie po angielsku.


Jeśli chodzi o sam Sztokholm, miałam wrażenie, że to najprzyjaźniejsze miejsce na świecie. Proste, zrozumiałe oznakowanie metra i autobusów, wszędzie informacje po angielsku, doskonała informacja turystyczna. Ludzie sami podchodzili do szukających drogi, bezinteresownie oferując pomoc, ustawiali się w grzecznych kolejkach, zero rozpychania. Wszyscy zadbani, piękni... i wysocy. Tak, czułam się dość nisko ;)


Uliczki starego miasta, Gamla Stan, były urokliwe, zawiłe i kryły wiele fantastycznych restauracji i sklepików z pamiątkami tak uroczymi, że trudno było mimowolnie nie wykrzykiwać od czasu do czasu słów zachwytu.


Niestety nie zwiedziliśmy zbyt dużo w ciągu weekendowego wypadu prócz jednego muzeum, targu z żywnością, starego miasta, pałacu i parlamentu (te dwa ostatnie tylko z zewnątrz), ale chętnie jeszcze kiedyś wrócimy. Naprawdę szalenie nam się podobało, choć lokalne ceny mocno obciążyły nasze polskie portfele.



Fantastyczne było jednak między innymi to, że na bilecie 72-godzinnym nie tylko mieliśmy z głowy przejazdy autobusami i metrem, ale o dziwo też promami. Świetna sprawa!



Na koniec mam do zachwalenia pewną nerdzką księgarnię, w której można się zgubić, a potem przetracić wszystkie pieniądze. Dwupiętrowy sklep z wszelkimi dobrami, Science Fiction Bookhandlen, to dwa piętra czystej przyjemności nerdzenia. Półki z książkami, komiksami, filmami, gadżetami z wszystkich najpopularniejszych tytułów mogą zawstydzić niejeden konwent. Sama nie mogłam zwalczyć pokusy, jak zobaczyłam moje ulubione komiksy Sarah's Scribbles i Hark! A Vagrant po angielsku, a do tego rewelacyjną grę karcianą na podstawie Jane Austen – Marrying Mr Darcy. Jednym i drugim chwaliłam się na Instagramie.

I co tu dużo mówić, koniecznie wybierzcie się do tego sklepu jak będziecie w centrum Sztokholmu! Bookspot jakich mało:)







To by było na tyle mojej relacji z weekendu w Sztokholmie. Miasto na medal!


Chcecie więcej na ten temat? Ryba też zrobił relację ;)

poniedziałek, 19 marca 2018

Fantazja na resorach. "Żywe maszyny" Philipa Reeve’a


Mad Max: Fury Road z Londynem przerobionym na olbrzymią, miastożerną maszynę na kółkach? Chcę to zobaczyć!

Żywe maszyny, pierwszy tom tetralogii Philipa Reeve’a, na podstawie którego powstaje kolejny film Petera Jacksona, zapowiadał się na fantastyczną jazdę bez trzymanki w steampunkowych klimatach. Z niejednego pieca young adult się czytało, więc i kolejny antyutopijny twór dla nastolatków może dać radę, w szczególnie jeśli jest to pisane jednocześnie rozkosznie brytyjsko, jak i wizjonersko. Niestety jednak szalone miasta trakcyjne wykoleiły się niestety w swojej prostocie, naiwności i... dziecinności. Już tłumaczę.

Tom Natsworthy, czeladnik historyków trzeciej klasy, całe życie nie opuszczał pokładu Londynu, gigantycznej maszyny na kółkach, mknącej przez opustoszałe, jałowe ziemie naszej planety w poszukiwaniu mniejszych miast do pożarcia. Po Sześćdziesięciominutowej Wojnie, która zniszczyła cywilizację XXI wieku, nikt nie potrafi sprawdzić zawartości płyty CD; ba, nikt też chyba nie posiada działającego komputera. Ludzkość się uwsteczniła po przerzuceniu na bezpieczniejsze po wojnie miasta trakcyjne, ruchome machiny oblężnicze, sunące na gąsienicach czy kołach, które mogą w dowolnym momencie uciec szybkim zmianom klimatu. Światem rządzi darwinizm miejski, doktryna zakładająca przeżycie najsilniejszego – a jakże by inaczej – miasta, a takie zabytki przeszłości jak lśniące dyski CD mogą służyć co najwyżej jako biżuteria albo eksponat w muzeum. Właśnie takimi znaleziskami zajmuje się Natsworthy.


Powieść nie skupia się jednak zbyt długo na ekspozycji, a błyskawicznie wskakuje na tor karkołomnej przygody, przerzucając niedoświadczonego bohatera z miejsca na miejsce. W jednym momencie Natsworthy zamiata podłogi i narzeka na swój los, w drugim goni winną nieudanego zamachu na swojego idola dziewczynę, w trzecim wylatuje poza burtę Londynu i ląduje razem z oszpeconą na twarzy Hester Shore w błocie. Wkrótce zostaje złapany przez handlarzy niewolników, przechwycony przez wojującą antytrakcjonistkę, ucieka balonem, trafia na miejskich piratów, staje oko w oko z nieumarłym myśliwym-cyborgiem... Czego w tej książce nie ma.

Główna intryga wiąże się z Valentinem, głównym historykiem miasta Londyn, który swego czasu wykradł dla miasta potężną broń. Hester Shore, nie mając w życiu nic prócz zemsty, próbuje go wytropić i odpłacić za zabicie rodziców. Natsworthy’ego porywa wir historii, przez co chłopak dowiaduje się, jak wygląda świat poza Londynem, o co walczą antytrakcjoniści i jak może im zagrozić broń Valentine’a. Córka historyka, Catherine, dotychczas nieświadomie prowadząca życie uprzywilejowanej patrycjuszki, zostaje skonfrontowana z rzeczywistością niższych warstw swojego miasta i brudną przeszłością swojego ojca. Kulminacja tych wszystkich wątków pisana jest z filmowym napięciem i monumentalnym rozmachem, doprowadzając do typowego, acz w miarę satysfakcjonującego zakończenia.


Świat miast trakcyjnych to steampunkowe szaleństwo, puszczona wolno fantazja pisana z całkiem sporą ilością detali. Celnie, choć prosto jak drut, pokazana jest dwulicowość, nacjonalistyczne zaślepienie i tradycjonalizm zamykający się na inne style życia. Moralny dylemat jest czarno-biały, ale mało pogłębiony, stawki emocjonalne wysokie, a pędząca na łeb, na szyję akcja ledwie daje złapać czytelnikowi oddech, momentami przypominając Douglasa Adamsa, ale bez takiej ilości humoru.

Główny bohater to nieciekawy, prosty i naiwny chłopiec, który przeżywa swoje, by na zakończenie udowodnić swoją wartość i być może zasłużyć na dziewczynę. Valentine to antagonista o komplikacji charakteru na poziomie tych złych z animacji Disneya, choć po drodze przechodzi przemianę charakteru z poważanego autorytetu. Najciekawsze z tej zgrai są postaci kobiece: odważna, kochająca, nieugięta Catherine; zagubiona, twarda i charakterna Hester; sprytna, mądra, waleczna i absolutnie fascynująca awiatorka Anna Fang, której nie dano wystarczająco wybrzmieć.

To książka do szybkiego pochłonięcia, niewątpliwie lepsza niż wiele wątpliwej jakości powieści z nurtu young adult, ale męcząco dziecinna. To powieść prosta, przewidywalna, choć może nie do zapomnienia, bo wizja pędzących przez spustoszony krajobraz miast nie daje się tak łatwo wyrzucić z pamięci. Zdecydowanie czuć, że pisana jest jak pod film, więc tym bardziej ciekawi mnie, jak wyjdzie ekranizacja. Peter Jackson to duże nazwisko, ale po Hobbicie trudno zaufać nawet twórcy Władcy Pierścieni.

Szczególnie, że w trailerze nie widać, żeby Hester miała zdeformowane oko i pokiereszowaną, okaleczoną twarzy, co w książce jest dość ważnym wątkiem. Jeśli coś jest z nią nie tak, to skrywa to pod bandycką czerwoną chustką... Na pocieszenie: steamkotek.


Mortal Engines

Philip Reeve

Harper Collins, 2004 
373 stron
Odczucia: ★★★/★★★★★

wtorek, 13 marca 2018

Biały jak kreda, niezgrzany jak piec. "Kredziarz" C. J. Tudor


Kto choć trochę się orientuje we współczesnych trendach, ten wie, że lata osiemdziesiąte wróciły święcąc trumf na małym i dużym ekranie. Jak nie Stranger Things rozbudza nostalgię za dzieciństwem spędzonym na sesjach rpgowych albo na siodełku roweru, to ekranizacja Tego przenosi Stephena Kinga z lat pięćdziesiątych do ostatniej analogowej dekady dwudziestego wieku, a marketing Thora Ragnaroka składa hołd neonowym barwom i czcionkom typowym dla napisów z lat osiemdziesiątych. Generalnie dzieciaki z jak ET Spielberga wróciły tłumnie na ekran w tenisówkach, dżinsach i koszulkach polo, wywołując wspomnienia z dzieciństwa u współczesnych trzydziesto-czterdziestolatków, a młodszym smutek, że nie załapali się na ten dla niektórych ponoć najlepszy czas: muzycznie, popkulturowo, społecznie.

Na tej fali nostalgii wjeżdża Kredziarz, thriller na poły udający męską wersję Dziewczyny z pociągu, na poły brytyjskie To bez sił nadnaturalnych. Eddie mieszka i uczy rodzinnym miasteczku Anderbury w Wielkiej Brytanii. Dzień w dzień zatapia smutki w kolejnych litrach alkoholu i niemrawo marzy o swojej współlokatorce, Chloe, utyskuje na drugiego męża swojej matki i jej nieznośnego kota. Pewnego dnia dostaje jednak tajemniczy list, który natychmiast przenosi go we wspominaniach do horroru z czasów, gdy znalazł w lesie rozczłonkowane zwłoki niegdyś tak pięknej Waltzerki pod warstwą jesiennych liści. Do czasów, gdy jako dwunastolatek trzymał się jeszcze blisko ze swoją paczką przyjaciół: Grubym Gavem, Mickeyem Metalem, Hoppem i ognistowłosą, mieszkającą samotnie z ojcem pastorem Nicky. Gdy po raz pierwszy zobaczył Kredziarza, osobliwego nauczyciela o wyjątkowej urodzie albinosa, w wesołym miasteczku.

Narracja meandruje między czasami dzieciństwa głównego bohatera w 1986 a współczesnością, w pełni wykorzustując wszelkie okazje do cliffhangerów. W opowiadaniu o latach młodości bohatera zahaczamy o wątki społeczne i polityczne, tak jak na przykład te związane z pracą mamy Eddiego w klinice aborcyjnej i kontrowersjom, jakie to budzi w małym, konserwatywnym miasteczku. Jest motyw policjanta, któremu nie można ufać, nawiedzonego pastora, przemocy wobec dzieci, terroryzujących boiska łobuzów, niechcianej ciąży nastolatki, kalectwa, śmieci w rodzinie, demencji i Alzheimera. To wszystko nierozerwalnie związane z kluczowymi tajemnicami morderstwa Waltzerki, losem profesora Kredziarza, prywatnego śledztwa Mickeya i powracających rysunków kredą.



Niestety, gdzie nie spojrzeć, tam fabuła debiutu Tudor jest powtarzaniem motywów, które osiągnęły sukces.

Po pierwsze, motyw albinosa natychmiast kojarzy się z Kodem Leonarda Da Vinci.

Po drugie, w historiach o piątce przyjaciół, w tym dziewczynce bitej przez ojca, aż zbyt wyraziście widać To Kinga. Dodając do tego przeplatanie się narracji w dwóch liniach czasowych i krwawe koszmary z dzieciństwa powracające po latach, niewytłumaczalne wydarzenia... Za dużo tu tego Kinga bez całej mocy, jaką ma jego hipnotyczny styl i specyficzne pomysły. Kredziarz pod tym względem jest przeciętny i choć szybko się go czyta, bo zdecydowanie wciąga, to wciąż nie jest poziom na miarę króla horroru.

Po trzecie, do tego dochodzi leniwa, często zakrapiana alkoholem narracja dorosłego bohatera, który tak właściwie niewiele ma do robienia w życiu. Z zewnątrz nudnym, smutnym, samotnym człowiekiem w średnim wieku, który wciąż próbuje zapomnieć. Gdy nikt nie widzi – uruchamia się w nim namiętność do kleptomanii, ale to by było na tyle. Dodając do tego dziury w pamięci i obsesję na punkcie rysunków kredą, a objawia nam się zarys fabuły Dziewczyny z pociągu.



Trudno nie zgodzić się z faktem, że sukces książki w dużej mierze został wywołany szumem medialnym. Polecenie od samego Stephena Kinga, porównania ze Stranger Things, ejtinsowa nostalgia połączona z intrygującą, minimalistyczną okładką – to się musiało udać. A w środku drama, drama, drama i górnolotne przemyślenia na miarę Coelho (więcej o tym pisze Miros de Carti tutaj). Sama złapałam się na ten marketing, na piękne wydanie, imitację pozostałości kredy na tablicy szkolnej i wisielca. Patrząc na przeważające dobre oceny innych czytelników na przykład na Goodreads, zastanawiam się, czy czytaliśmy tę samą książkę. Tyle zachwytów, tymczasem dla mnie to kolejny średni, pisany pod przepis na sukces thriller.

Na zakończenie dodam, że rozwiązanie, choć w miarę pomysłowe i całkiem przekonujące, wciąż nie satysfakcjonuje. Niektóre wątki nie zostały do końca wyjaśnione, niektóre sytuacje wciąż pozostały zagadką. Motyw rysunków kredą, choć świeży i obiecujący, został potraktowany po macoszemu. Sam Kredziarz, kreowany na postać złowieszczą i nieodgadnioną, szybko przestaje być tajemnicą, a wszelka nadzieja na seryjnego mordercę z charakterystycznym kredowym podpisem swoich zbrodni – na miarę zbrodniarza z książek Harrisa – z czasem upada. Pozostają poprawnie, choć niezbyt porywająco opisane problemy społeczne, rodzinna intryga i ciężar przeszłości.

Jeśli chcecie przeczytać w podobnym klimacie, ale o niebo lepszego, koniecznie sięgnijcie po Magiczne lata McCammona.


Kredziarz

C.J. Tudor

Czarna Owca, 2018
Tłumaczenie: Piotr Kaliński
384 strony
Odczucia: ★★★/★★★★★
Dziękuję redakcji za egzemplarz recenzencki!



środa, 7 marca 2018

Planety jak poematy, czyli opowieści kanterberyjskie w kosmosie. "Hyperion" Dana Simmonsa



Wśród literatury science-fiction można znaleźć wiele perełek. Ale gdy się trochę poszuka i nie pomija klasyków gatunku, można znaleźć też diamenty. Pierwszy tom cyklu Hyperion Cantos Dana Simmonsa (według mnie tutaj potrzebujemy tłumaczenia: Pieśni hyperiońskich, a nie cyklu) to zdecydowanie taki diament. Podczas czytania Hyperiona dzieliłam się z Wami moim niedowierzaniem poziomem tej powieści na Facebooku. A po skończonej lekturze potrzebowałam chwili na wytchnienie, tak mnie porwała ta historia.

Po tej pierwszej powieści już stawiam Simmonsa w jednym szeregu z Tolkienem, Le Guin, Herbertem. Hyperion zachwyca przemyślanym detalem, gęstą, zróżnicowaną narracją naszpikowaną nowymi konceptami wszelkiej maści, światem wymyślonym w najdrobniejszych szczegółach, wielostronną, skomplikowaną intrygą polityczną, tematyką poruszającą najważniejsze ludzkie wartości. To dzieło totalne, nasycone nawiązaniami do literatury klasycznej i czerpiącej z popularnych gatunków, bogate, poruszające, wciągające.

Całość jest pomyślana na kształt Opowieści kanterberyjskich Chaucera. Grupa pielgrzymów przemierza przestrzeń kosmiczną, a następnie samą planetę Hyperion w desperackiej pielgrzymce ku niezgłębionej, przerażającej postaci, jaką jest Shrike (w polskich tłumaczeniach Dzierzba albo Chyżwar – z tych dwóch bardziej mi się podoba Dzierzba, bo odnosi się do tego samego ptaka i symbolizmu, jaki niesie oryginał, a Chyżwar jest wyssany z palca, tłumaczowi chodziło o samo brzmienie słowa). Każdy z podróżujących, choć niechętnie, opowiada swoją niesamowitą historię, która w ten czy inny sposób nierozerwalnie wiąże go z tą samą planetą. Gdy dotrą na miejsce pielgrzymowania, przed nimi nieciekawa perspektywa: Dzierzba zabije wszystkich prócz jednej osoby, i życzenie jedynego ocalałego zostanie spełnione, jak mówią prastare mity.



Te historie zajmują większą część powieści i to one właśnie stanowią o jej wielkości. Każda z nich jest zupełnie inna, ale każda się zazębia z poprzednimi, ukazując coraz to nowe, przerażające karty losu. Każdy z pielgrzymów ma swój charakterystyczny, ważny głos i na swój sposób został pokrzywdzony przez życie, a jego droga prowadzi niezmiennie ku Hyperionowi.

Historia księdza to religijno-antropologiczne science-fiction, naukowe, przejmujące, bolesne. Historia żołnierza to awanturniczy romans wojskowy, trochę przywodzący na myśl wątek księcia z Pana Lodowego Ogrodu Grzędowicza. Historia poety to wybujałe bildungsroman o bezczelnym, beztroskim artyście, teraz staruszku pamiętającym jeszcze koniec starej Ziemi, oszalałym od terapii odmładzających i wlewanego w siebie hektolitrami alkoholu, opętanym żądzą skończenia swojego wielkiego poematu. Historia uczonego to poruszający obyczaj o nieuleczalnej chorobie bliskiej osoby oparta o niewytłumaczalne, fatalne odwrócenie czasu. Historia detektywa to ponure noir w kosmosie z wątkiem romansowym bardzo w stylu Blade Runnera. Wreszcie historia konsula to opowieść o związku dwójki ludzi rozdzielonych przez różnice w czasie, a także dziewiczej planecie, która zostaje zniszczona przez cywilizację.

Czy któraś z tych opowieści jest gorsza? Nie. Wszystkie są na swój sposób świetnie napisane. Opowieść poety jest przegadana, bo taki właśnie jest głos Silenusa, opowieść obcesowej pani detektyw Lamii miejscami lakoniczna i surowa, konsul próbuje jak najdłużej nie powiedzieć o sobie całej prawdy, a przecież nie znamy nawet jego imienia. Według mnie jednak na pierwszym miejscu jest opowieść uczonego, a na drugim księdza. Najmniej charakterystyczna, choć na swój sposób piękna, to opowieść żołnierza. Każda z nich mogłaby funkcjonować jako osobne opowiadanie, choć w połączeniu tworzą fantastyczną mozaikę, z której wyłania się skomplikowany, wielowarstwowy obraz sytuacji, w jakiej jest ludzkość.



Nawiązania literackie nie kończą się na Chaucerze. W końcu tytułowy Hyperion to i odwołanie do motologii greckiej, i do romantycznego angielskiego poety Johna Keatsa, który napisał niedokończony poemat Hyperion. Tymczasem główny port Hyperiona i pierwsze miasto, które widzi przybywający doń podróżny to właśnie Keats. Z kolei demoniczny, przerażający Dzierzba często porównywany jest do mitycznego potwora Grendela ze staroangielskiego poematu Beowulf. Silenus od niechcenia cytuje całe wersety z Keatsa i Chaucera. Ponoć można też znaleźć sporo powiązań z klasyką science-fiction, ale trudno nie docenić fantastycznego, heroicznego klimatu, jaki tworzą te nawiązania.

To jednak nie wszystko. Żeby w pełni oddać tkankę tej powieści, można by jeszcze długo, długo opowiadać, a ja dopiero lekko zarysowałam kilka najbardziej charakterystycznych jej cech. Mamy tu ludzkość stawiającą przede wszystkim na własną wygodę, zdemoralizowanych dobrobytem i nieuchronnie pędzących ku samozniszczeniu ludzi, rozsianych po planetach Światowej Sieci. Dzięki farcasterom, czyli swego rodzaju portalom, każdy z połączonych siecią światów jest dostępny na wyciągnięcie ręki. Bogaci mają kilka domów, każdy na innej planecie. W ciągu jednej nocy można przespacerować się ulicami dziesiątek miast w różnych systemach.

Jednak stara Ziemia została zniszczona, jej fauna i flora została zniszczona, nawet ocalone ostatnim wysiłkiem delfiny, przeniesione na sielską planetę pełną mórz jako jedyne istoty myślące obok ludzi, cierpią z powodu turystyki po otwarciu nowego farcastera na ich nowej planecie. Galaktyczny rząd i stojąca na jego czele Meina Gladstone to uciążliwy, zmęczony twór, zaplątany w intrygi i sieci wpływów. Do tego dochodzą sztuczne inteligencje, rozbite na frakcje, ale poświęcające się tylko własnym celom; androidy, cybrydy i inne twory na wpół żyjące w płaszczyźnie wirtualnej; nowa rasa ludzka, Ousterzy, wyewoluowana z odszczepieńców żyjących w zerowej grawitacji, atakująca ludzkość.



A to wszystko spina tajemnica Hyperiona, osobliwego miejsca, którego nie da się przewidzieć, jedynej niewiadomej w przyszłych losach cywilizacji. Dzierzby, który może być zagładą ludzkości, a wybawieniem świata, może też być bogiem bólu, najgorszym koszmarem. Grobowców Czasu, które poruszają się wstecz do naszego kierunku rzeczywistości.

Czy można chcieć czegoś więcej?

Największy minus, który przychodzi mi do głowy, to brak zakończenia. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle, końcowa scena, w której pielgrzymi łapią się za ręce i razem kroczą w stronę swojego przeznaczenia z piosenką na ustach mnie kompletnie rozbawił i rozczulił. Jednak Hyperion to dopiero pierwszy z czterotomowego cyklu i jedynie wyjaśnia, jak działa ten świat, o co toczą się stawki, co stoi za motywacjami poszczególnych stron. Rozstrzygnięcia trzeba szukać w kolejnych Upadku Hyperiona, Endymionie i Triumfie Endymiona. Ta pierwsza część to rzecz świetna, ale już napoczęłam drugą i coś mi się wydaje, że to już nie ten sam poziom gry literackiej, narracyjnej, gatunkowej. Ale wciąż ten sam świat.

Zobaczymy, co kryje się dalej.



Hyperion

Dan Simmons

Bantam Spectra, 1990
482 strony
Odczucia: ★★★★★/★★★★★


czwartek, 1 marca 2018

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: LUTY 2018



Nie wiem, jak Wy, ale ja mam szczerą nadzieję, że marzec wygrzebie mnie z zimowego przygnębienia. Za oknem mam skutą lodem Wisłę, wychodzę na zewnątrz tylko w ciepłym kożuchu babci i getrach ciepła z Norwegii, a mimo to i tak przenikliwy wiatr mi się wdziera pod czapkę i niemiłosiernie smaga po policzkach, a na dodatek codziennie wracam do po pracy zmęczona i bez życia, choć w sumie nie robiłam nic ponad siły. Już nie mogę się doczekać pierwszych kwiatów przebijających się przez zmarznietą skorupę ziemi, pożegnania z ciepłymi swetrami, szalikami i kurtkami, zieleni na drzewach.

Książkowo u mnie zdrowo i stabilnie, przeczytałam cztery książki. Chłopaków Anansiego Neila Gaimana, o których niedawno pisałam, a także biografię Prawdziwa Królowa. Elżbieta II, jakiej nie znamy Andrew Marra. Do tego niedługo dojdą recenzje świeżo czytanych Hyperiona Dana Simmonsa i Kredziarza C.J. Tudor.

A popkulturalnie?



Kształt wody (2017)


To był mój wybór na Walentynki: Amelia i bestia w wersji Guillermo del Toro. Magiczna, baśniowa opowieść o miłości niemej dziewczyny i niezwykłej istoty morskiej. Lata sześćdziesiąte skąpane w konsekwentnej zielonej kolorystyce. Środek zimnej wojny. Eliza Esposito zmywa podłogi w rządowej instytucji naukowej, gdzie odbywają się mocno podejrzane i ściśle tajne badania mające na celu prześcignięcie Rosjan. Sprzątaczka okazuje się bodaj pierwszą osobą, która ośmiela się okazać wyłowionemu z południowoamerykańskiej rzeki człowiekowi-rybie życzliwość. Częstuje go swoim drugim śniadaniem, uczy, czym jest taniec i muzyka. Tak rodzi się fantastyczne uczucie, które przeciwstawi się urzędnikom bez serca i bezwzględnym szpiegom. Prosta historia zahaczająca o bardzo ważne i ludzkie tematy, nakręcona z wyszukanym smakiem, zachwycająca wizualnie. Gorąco polecam.



Coco (2017)


Disneya jak zwykle nadrabiam z opóźnieniem. Coco wyszedł w zeszłym roku i ponoć przebojem zdobył kraje latynoskie. Nic dziwnego, bo osią filmu jest meksykański Día de Muertos. Młody Miguel przez całe życie był uczony, że muzyka to najgorsze zło świata, bo swego czasu pradziad porzucił swoją młodą żonę i malutką córeczkę, by ruszyć w świat z gitarą i nigdy nie wrócić. Nadchodzi jednak czas buntu, gdy Miguel odkrywa, że jego źle wspominany przodek mógł być wielkim artystą estradowym. Porzucając rodzinę, niechcący przechodzi w zaświaty, gdzie musi odnaleźć własną drogę – która mimo wszystko wiedzie przez swoją rodzinę. Feeria barw, śliczna animacja, genialne piosenki, szacunek wobec meksykańskiej kultury towarzyszą historii z pięknym przesłaniem. Oglądając końcową scenę trudno się nie wzruszyć, a to samo wzruszenie będzie potem wracać za każdym razem, gdy nieświadomie zanuci się: „Remember me...” Nie sądziłam, że to tak dobra animacja.



Czarna pantera (2018)


Jak już pisałam na Facebooku, na najnowszej produkcji Marvela też się bardzo dobrze bawiłam. Czarna pantera idealnie wyważa kwestie rasowe i płciowe, przez co film nie tylko świetnie się ogląda z powodu zgrabnej fabuły, ciekawemu dylematowi moralnemu, wątpliwościom wobec dobrych bohaterów i racji tych złych, ale też lekkości i bezpretensjonalności, z jaką film czerpie z afrykańskiej kultury i przedstawia postaci kobiece na równych warunkach z męskimi. Nie brakuje niesamowitych scen akcji, dobranego humoru i chemii między postaciami. Co prawda znajdzie się trochę wad, można się do tego i owego przyczepić, ale podsumowując, to świetna rozrywka.



Liga Sprawiedliwości (2017)


Zdecydowanie gorzej był przy zupełnie nijakiej produkcji zwieńczającej dotychczasowe filmy DC i pokazujących spotkanie dotychczas przedstawionych postaci komiksowych w jednym filmie: Batmana, Supermana i Wonder Woman... i postaci, których wcześniej w kinie nie widzieliśmy, jak Cyborg, Aquaman i Flash, przedstawianych widzowi na szybko. Fatalne CGI, drewniane dialogi, miałka fabuła, ponura kolorystyka, brak pogłębienia postaci i jeden z najsłabszych adwersarzy superbohaterskich sprawiają, że nawet dokręcone przez Whedona sceny z autentycznym humorem i kolorami nie wynagradzają wielkiej nudy i braku zaangażowania, z jaką ogląda się ten film. No i ta wygładzona komputerowo buźka Supermana...



Paradoks Cloverfield (2018)


W nowinach z maja 2016 pisałam o fenomenie serii Cloverfield. Na przekór dotychczasowej strategii starannego i pomysłowego marketingu w sieci, tym razem kolejny film z uniwersum zaskoczył zupełnie znienacka. Pojawienie się Paradoksu Cloverfield ogłoszono tego samego dnia, kiedy wypuszczono go na Netflixie. I taki rodzaj zachęty też był skuteczny: obejrzałam go w dniu premiery z dreszczem na skórze, że uczestniczę w czymś ważnym i niemal tajemnym. Trzeci film z cyklu pozornie wydaje się niezwiązany z dwoma poprzednimi, które również miały ze sobą niewiele wspólnego. Tymczasem w miarę oglądania do widza przedziera się świadomość, że ta nowa opowieść tłumaczy, jak doszło do sytuacji z dwóch pierwszych filmów. To znaczy, skąd wzięły się na Ziemi wielkie potwory. W jaki sposób? A, to trzeba obejrzeć historię grupy astronautów na międzynarodowej stacji kosmicznej, próbujących uruchomić olbrzymie urządzenie, które może rozwiązać kryzys energetyczny na Ziemi. Warto obejrzeć dla klimatu s-f w stylu Marsjanina i niezłej pierwszej połowy, potem jest trochę słabiej, ale to wciąż przyjemny film na wieczór.



Droga do El Dorado (2000)


Za następne dwa filmy na tej liście można winić Megu, czyli Catusa Geekusa i jej niedawne filmy o tych starszych animacjach wzbudzających nostalgię. Akurat Drogi do Eldorado nigdy nie widziałam, a pewien Ryba uwielbiał ją w dzieciństwie, więc po intensywnej terapii piosenką Bóg ciężki żywot ma nie było już odwrotu. I tak poznałam dla niektórych kultowy film o dwóch beztroskich Hiszpanach, drobnych oszustach i dowcipnisiach, którzy trochę niechcący zapędzają się właśnie do Eldorado, ukrytego złotego miasta. Tam utracjusze zostają obwołani bóstwami i co prawda na początku całkiem odpowiada im nowa pozycja, ale wkrótce okazuje się, że są tylko pionkami w większej grze politycznej wewnątrz plemienia. A to rzecz jasna nie koniec niebezpieczeństw. Film niezbyt pięknie się zestarzał jeśli chodzi o mieszanie animacji 3D z tradycyjną, ale sami bohaterowie, fabuła, muzyka, przesłanie są zdecydowanie na plus. Tylko jakim cudem przemycono tyle żartów dla dorosłych?!



Stalowy gigant (1999)


Na powtórkę ...giganta też mnie naszło z powodu odgrzebującego starocie Catusa. Miałam dziesięć lat, kiedy wychodziłam z kina na koloniach zasmarkana jak ostatnie niebożę. Na tym filmie nie da się nie uronić choć jednej łezki. A to dlatego, że to opowieść o istocie człowieczeństwa, poświęceniu, szacunku do życia. O tym, co to znaczy być superbohaterem. O tym, że nawet ktoś, kto przez całe życie był nastawiany na krzywdzenie innych wciąż może wybrać, kim chce być. O tym, czy broń to sensowny wynalazek. A wszystko to poprzez historyjkę o chłopcu, który zaprzyjaźnia się z wielkim, niszczycielskim robotem i pokazuje mu, co to znaczy życie. Tego klasyka trzeba znać.



Voltron: Legendary Defender (2016- )


Ostatnio zaczęłam oglądać kolejne dziecko studia odpowiedzialnego za Avatara: The Last Airbendera, Korrę i Young Justice. Voltron to reboot amerykańskiego serialu animowanego z lat osiemdziesiątych, który był zlepkiem ocenzurowanego i poszlachtowanego anime Beast King GoLion. Jak na produkt powstały z silnie zmodyfikowanej mieszanki amerykańsko-japońskiej to rzecz wbrew pozorom świeża, przyjemna i szalenie wciągająca. Pięknie rysowane postacie w stylu klasycznego anime są charakterne i szybko zjednują sobie serce widza na tyle, że nawet lepiej się ich ogląda w codziennych sytuacjach niż tylko ratujących świat przed złowrogim imperium trzymanym w garści przez tajemniczego tyrana. Wśród typowych japońskich tropów, mecha tworzonego z robotów sterowanych przez drużynę młodych ludzi i obowiązkowej księżniczki zachowana jest amerykańskie tempo wydarzeń, uroczy humor i przekonujące relacje między postaciami. Dla wielbicieli Gundamów i Evangeliona pozycja obowiązkowa. No i te koty-roboty...




Dragon Ball (1986-1989)


No i stało się. Znowu oglądam Dragon Balla. Jako że ominęła mnie ta przyjemność w dzieciństwie, próbowałam nadrobić jeszcze w liceum. Dobiłam jakoś do sześćdziesiątego odcinka i odpadłam. Teraz zostałam złapana z zaskoczenia, w momencie słabości. I znów oglądam, tym razem z zamiarem dooglądania serii do końca. A przynajmniej oryginalnego, a potem Zetki. Niestety to anime mi niesamowicie działa na nerwy z powodu (a) różnic kulturowych, (b) zestarzenia się w zły sposób. Chodzi mi o to, że pierwsze odcinki kręcą się głównie wokół żartów o macaniu nastolatek, podglądaniu, molestowaniu, obleśnym staruszku, biegunce na zawołanie, kobiecych majtkach i chłopięcych ogonkach z przodu tudzież z tyłu. Nie wiadomo, czy to serial dla dzieci, czy dla starych perwersów. Załamuję się co chwilę. Ale podobno gdzieś za zmienianiem ludzi w marchewki, paradowaniem w stroju króliczka Payboya i szukaniu ładnej dziewczynki ku ugaszeniu chuci Żółwiego Pustelnika są jakieś wartościowe treści. No cóż, zobaczymy.


A jak zleciał Wasz luty?