Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

niedziela, 27 maja 2018

W TERENIE#16: Pyrkon 2018. Felicia Day, gość z Honest Trailers i kobiety-smoki


W zeszłą sobotę ponoć oglądali się za mną ludzie, dźgając się w bok łokciami i mówiąc: „Patrz, jaka pani ze Star Treka!” Nawet facet przebrany za gigantycznego championa z Warhammera w dopracowanej zbroi, rogatym hełmie, dzierżąc siekiery, no generalnie mając na sobie fest strój, stwierdził, że on nie chce, żebym mu zrobiła zdjęcie. On chce zdjęcie ze mną!

Pyrkon to niesamowite miejsce i czas, kiedy na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich możesz przebrać się za dowolną postać, w dowolną koszulkę czy wianek tudzież rogi, a z pewnością znajdzie się ktoś, kto będzie Tobą zachwycony. Nie ma czegoś takiego jak dziwne, głupie, dziecinne. Korowody przebierańców, cosplayerów, amatorów przytulania, onesie czy make-upu, a także zwykłych nerdów ciągną od jednego budynku do drugiego, celebrując swoje pasje, zamiłowania i hobby. To święto wszystkich fanów w Polsce. I dlatego tak lubię spędzać tyle godzin w podróży, by spędzić weekend w Poznaniu podczas kolejnego Pyrkonu.

Tak, to beztroski tyranozaur hasający po sali wystawców.
Trochę mi zeszło z wyprodukowaniem tej relacji z różnych powodów, ale przede wszystkim dlatego, że choć (jak przed chwilą napisałam) lubię poświęcić czas na tę sześciogodzinną podróż na konwent, to w tym roku powrót okazał się... jedenastogodzinny. Jak na ironię. Czekaliśmy jakby nigdy nic na nasz powrotny pociąg do Krakowa z peronu 4a. I czekaliśmy. I nasłuchiwaliśmy. W końcu orzekliśmy, że się spóźnia, ale czemu nawet nie zostało to ogłoszone przez głośniki? No nic, czekamy dalej. Po pół godziny zorientowaliśmy się, że peron 4a był jeszcze trochę dalej. Jakieś sto metrów. Nie widać go z peronu 4, sektoru a. I pociąg odjechał bez nas. 

Nie byliśmy jedyni w tej samej sytuacji. 

Zanim dotarliśmy do domu, zamiast jedenastej w nocy, była szósta rano. Nie polecam.

Mimo to wciąż rozmawiałam z Felicią Day!


Pamiętacie mój wpis o książce Felicii You're Never Weird on the Internet? Przedstawiłam ją wtedy jako nieoficjalną królową nerdów. Dlatego wielkie było moje zdumienie, kiedy na pierwszym Q&A z nią zapełnione było jedynie 3/4 sali. Ale cóż, my specjalnie wzięliśmy wolne w pracy i wyruszyliśmy z Krakowa w piątek skoro świt, żeby zdążyć na to spotkanie o 16:00. I się udało.

Zarówno Ryba, jak i jak zadaliśmy swoje pytania. Fani kazali się Felicii zastanowić nad postaciami, które chciałaby zagrać. Powiedziała, że z Marvela chętnie zostałaby Jessicą Jones, a jeśli chodzi o książki, to panią detektyw z serii Jaspera Fforde. Nie pamiętała tytułu, więc szybko się zgłosiłam, żeby dopowiedzieć – chodzi o powieści o Thursday Next, a pierwsza to Jane Affair. Czytałam ją jeszcze na Erasmusie i nawet byłam na spotkaniu z Jasperem na którymś z poprzednich Pyrkonów. Przy okazji zapytałam Felicii, jak się jej pisało jej własną książkę. Odpowiedziała, że było ciężko, ale zaparła się i pisała po fragmencie dziennie. Technika wyrobnicza, ale pozwala przynajmniej dotrzeć do celu.

Udało mi się też zdobyć zdjęcie! Bardzo chciałam własnym aparatem (wciąż go trzymam tu w ręce), ale z jakiegoś powodu fotograf pyrkonowy i pan ochroniarz Felicii myśleli, że chcę ją zamordować moim Nikonem i nie pozwolili.

Spotkanie z Jonem Baileyem, czyli facetem od fantastycznego, głębokiego głosu, który zajmuje się narracją przy słynnych Szczerych Zwiastunach, było równie udane. Gość ma świetne poczucie humoru i chętnie popisuje się swoimi zdolnościami wokalnymi, udając różnych aktorów. Okazało się, że istnieje aż pięć głosów Matthew McConaugheya, zależnie od filmu czy momentu w jego karierze! Genialnie wyszło naśmiewanie się z Ryana Reynoldsa. Dostaliśmy też zakulisowe informacje między innymi o tym, że Russell Crowe zachowuje się jak rozkapryszona primadonna i po godzinie z nim w studiu nagraniowym da się zrobić mniej niż z Baileyem w piętnaście minut i dlatego pewne kwestie Crowe'a w zwiastunie Mumii to tak naprawdę... Bailey. Do tego okazało się, że niektóre firmy produkujące gry miały żal za ironiczny i zgryźliwy zwiastun i teraz trzeba im najpierw dostarczać scenariusz kolejnego Honest Trailera do zaaprobowania zanim się wyprodukuje kolejny filmik... Ach, ten showbusiness.

Jak większość łysiejących Amerykanów, Bailey nosi czapkę z daszkiem. Oprócz tego jest przeuroczy i trzeba go obczaić na Insta. Bardzo o to prosił ;)
Z powodu spotkań z zagranicznymi gwiazdami przegapiłam to z Martą Kisiel, która wpadła na Pyrkon w piątek promować swoją nową książkę, Toń. Tu o niej pisałam. Tymczasem można było ją kupić na stoisku Uroborosa, a od 23 maja jest już w księgarniach!
 

W sobotę najważniejszym punktem programu był dla mnie pokaz mody alternatywnej Altergroup 
Poland. Trzygodzinne widowisko w Sali Ziemi z profesjonalnym wybiegiem okazał się miejscem prawdziwych czarów. Świetnie zorganizowana i bardzo różnorodna grupa modelek i modeli dwoiła się i troiła za kulisami, żeby na czas pokazywać kolejne kolekcje polskich projektantów strojów vintage, współczesnych, gotyckich, fantasy, postapo, steampunkowych i odpowiadających wszelkim innym fandomowym zainteresowaniom. Jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić, to konferansjer, który (choć bardzo sympatyczny) miewał problemy z odczytywaniem tekstów reklamujących kolejnych twórców, czasem przekręcając nazwy albo angielskie słowa.


Pokaz otworzyli Steampunk & Fantasy zachwycającą kreacją ze skrzydłami w stylu rysunków Leonarda da Vinci.


Jedną z najpiękniejszych i najlepiej dopracowanych kolekcji odwołujących się do mody epokowej pokazała Woman in Corset, dopełniona biżuterią i dodatkami jedynych w swoim rodzaju Mad Artisans. Te gorsety! Te suknie! Te kapelusze! Och!

Sylwetka tej pani wygrywa wszystko, obojętnie, co miała na sobie. Wyśledziłam ją na Facebooku: to Savra.
Ogromnie spodobały mi się też zestawy PixelStrix, w szczególności bluzy. Jak będę miała jakiś przypływ gotówki, to zapoluję na jedną z tych superbohaterskich :)

Tutaj całość kolekcji z artystką.

Wspaniały popis podczas pokazu dała para w ubraniach inspirowanych Power Rangers. Była cała scenka z wygibasami i całusem!


Absolutnie zachwycająca był też jedyny w swoim rodzaju pokaz kolekcji The Court of the Emerald Queen. Najpierw wychodziły kolejno na wybieg modelki w zapierających dech w piersiach kreacjach inspirowanych smokami różnych żywiołów. Metalowe, wodne, leśne, ogniste, śnieżne... Na koniec wyszła oszałamiająca Jessica Rabbit, a raczej modelka w sukience, w której Jessica mogłaby z powodzeniem brylować w towarzystwie. Następnie panie smoczyce okrążyły „Jessicę” i zaczęły jej dokuczać. Wtedy przybył rycerz w gorsecie, a jakże, ale również z wiedźmińskim mieczem, żeby wyzwolić piękną gwiazdę pokazu. Wszystko bez słów, z dramatyczną muzyką, jak w niemym kinie, ale w porażającym kolorze.

Krótki skrót całości w postaci filmiku możecie zobaczyć tutaj.


Piękne rzeczy pokazywały też bliźniacze marki tej samej artystki: Vintage Imperial Clothing i Wulgaria Evil Clothing. Jeśli chodzi o tę pierwszą markę: klimatyczne nadruki, bogate wzornictwo, a na środku powyższego zdjęcia sukienka, którą sama bym chciała mieć i specjalnie cyknęłam fotkę, żeby później jej poszukać. Kolekcja Wulgarii to trochę nie moja bajka: dużo obcisłych, gotyckich strojów z efektem porozdzierania materiału, ale też robiła wrażenie.

Całość pokazu (ponad dwie godziny!) do zobaczenia tutaj.

Fantastycznych strojów nie brakowało też poza Salą Ziemi. Mówię rzecz jasna o cosplayu!


Zaraz na wstępie spotkałam genialną wersję Heli z najnowszego Thora. Dostojna, dopracowana i majestatyczna. Jestem po wrażeniem!


Pojawił się też zły automat z Kung Fury. Szacun! 


Na konwencie przechadzała się też ekipa z Avatara. Nie z tego Camerona ani tego Shyamalana. Z tego dobrego, animowanego: Avatar. The Last Airbender. Jeśli nie znacie, koniecznie nadróbcie!


Sala wystaw była szalenie inspirująca. Oprócz zwyczajowej już kantyny, na środku sali rozbił się TIE Fighter, a na stoisku nieopodal można było podziwiać przepiękne, ręcznie robione ozdoby do włosów dla gejsz, obrazy kontrowersyjnego Jakuba Różalskiego (zajrzyjcie tutaj, jeśli jesteście zainteresowani kontrowersją), a także zdjęcia fanów z aktorami ze Star Treków. Z autografami! I do tego jeszcze odtworzenie skały w sugestywnym kształcie, którą Kirk trzymał w jednym z odcinków... No, czego tam nie było. 


Jakieś kompletne szaleństwo działo się też w hali z grami, ciągłe turnieje, gwar, dudniące ogłoszenia z mikrofonu... Nawet jeśli chce się kibicować komuś biorącemu udział w turnieju, to trudno się dopchać i cokolwiek zobaczyć czy usłyszeć. Działo się intensywnie. Wszystko.


Jeśli chodzi o wystawców, muszę napisać koniecznie o paru stoiskach. Przede wszystkim, jeśli będziecie na jakimkolwiek konwencie (a ich jest wszędzie pełno), koniecznie zajrzyjcie do Mad Artisanów. Już o nich wspominałam wcześniej przy okazji pokazu mody, ale czas na zbliżenie na ich miniaturowe, steampunkowe dzieła z mechanizmów zegarków, kółek zębatych i całego rzemieślniczego arsenału.

To wcale nie zamknięte oczy, to czujne i pełne czułości spojrzenie rzucane na towar!
Nie mogę się nachwalić, przy okazji ostatnich Targów Vintage i Retro Kogiel Mogiel zauważyłam, że mają też pierścionek z motywem galaktyki. Dostałam małpiego rozumu i sobie kupiłam, a potem wymarzyłam sobie jeszcze wisiorek. I pomimo tego, ze mieli jakiś tydzień do Pyrkonu i niewyobrażalną masę roboty, mieli mój wisiorek gotowy na następny weekend. Uwierzylibyście? Dziękuję! I jeszcze zrobię osobne zdjęcie tego kompletu.


Wielkim odkryciem tego Pyrkonu, dzięki pewnej bardzo zachęcającej recenzji Powiało Chłodem, był Soap Szop. Specjalnie wyszukałam ich stoisko, żeby się zaopatrzyć w balsam do ciała o nazwie Yennefer. TAK. TA YENNEFER.


Bardzo delikatny i oleisty mus o obłędnym zapachu mojego ukochanego bzu z dodatkiem agrestu to totalny hicior. Nie dość, że wystarczy odrobinka na palcu, żeby natłuścić dużą powierzchnię ciała, to jeszcze pachnie się jak krzak kwitnącego bzu. To dość silny zapach i miałam trochę obaw smarując się nim po wieczornej kąpieli. Na szczęście nie był aż tak mocny, by przeszkadzał czy nie pozwalał zasnąć jak bukiet świeżego bzu w sypialni, ale wciąż można go poczuć na skórze następnego dnia. A jaka gładkość do tego! Jestem zachwycona.

Muszę pochwalić obsługę i główną alchemiczkę odpowiedzialną za te boskie konkokcje: to przemili, zabawni, pełni energii ludzie. Pozdrawiam!

Mają też inne produkty: na przykład olejki do pup i bród. Wszystkie ze śmiesznymi nazwami.


Wielka szkoda, że w tym roku na Gindie nie zastałam żadnego nowego komiksu (przede wszystkim łkam tu za kolejnym tomem Kawaii Scotland), ale za to było dużo innych ciekawych rzeczy i twórców. I kubeczki z McFloyem.


Odkryłam też przepiękne cudeńka tworzone przez Niteczkowego Potwora. Widzicie tę kasetkę z Serenity? Widzicie?...


Wreszcie też kupiłam sobie coś od Molom.pl, czyli ze sklepu, gdzie można kupić sobie czytelnicze gadżety. Padło na zakładkę magnetyczną. Zakładek nigdy za mało!

Nie zapamiętałam, jakie to było stoisko, ale ta Rose Quartz ze Stevena Universa jest przesłodka!

I na tym skończę moją relację. Nie wspomniałam o wielu innych rzeczach, które sprawiły, że ten wyjazd był fantastyczny. Hostel Dobranoc, w którym skrzyneczki z kluczami na kod sprawiały wrażenie, że zameldowaliśmy się do Escape Roomu. Wieczorny pokaz plenerowy Matrixa z prastarym tłumaczeniem w napisach: Trójca, Buldożer, Szyfrant, Obojnia i „Czym jest Macież?”. Leżaczki przy namiocie z minikinem, na których bardzo odpoczęłam, czytając Różę Wersalu. Świetna prezentacja Adrianny Fiłonowicz o fanach, ze szczególnym uwzględnieniem Tolkienistów i Janeitów (miłośników Jane Austen). I przede wszystkim znajomi: Ryba, który dzielnie przetrzymał wszelkie humory, K., który przeżył z nami fatalną drogę powrotną, P., który rozpromieniał się jak żaróweczka na myśl o Felicii Day na żywo, D., którą niechcący zagadałam, gdy wreszcie udało się spotkać, kochanym i zapracowanym Artisanom i ekipie ze stoiska Gindie. Ściski i buziaki!


Widzimy się za rok?

czwartek, 17 maja 2018

Ucieczka nie do ziemi obiecanej, a do ziemi jałowej. "Exodus" Łukasza Orbitowskiego


Wiecie, jaki jest rezultat łapania stada srok za ogon. Wszystkie uciekają, zostają w ręce czarno-białe pióra.

Na białych kartach Exodusu szarzą się ścieżynki ilustrowanych żył i komory serc, czernią słowa w opuchłym do nadmiaru tomie. Wycięłabym z tego sporo, wycięła szarzyzny, resztę oddzieliła na osobne historie, osobne powieści. Głównym bohaterem, Jankiem, potrząsnęła porządnie. A wszystkie wątki wsadzone na siłę, bo modne i świeże, w pierwszej kolejności wykopała poza marginesy.

Orbitowski planował powieść drogi. Obyczaj z elementami zwykłego, życiowego horroru; ciąg dalszy przejścia od fantastyki i grozy na szacowne koleiny literatury pięknej. „Exodus wymyśliłem sobie jako powieść drogi, po czym zrozumiałem, że w Europie żadna droga nie jest już możliwa,” stwierdził po jakimś czasie. Więc zamiast utartego schematu podróży ku samopoznaniu stwarza powieść ucieczki, powieść samookłamania, powieść zaciemnienia. Eksodus nie do ziemi obiecanej, a do ziemi jałowej.

Janka spotykamy w panice. Wypłaca wszystkie pieniądze, zanim utną mu dostęp do kont; niszczy kartę SIM w telefonie, tnie dokumenty i karty. Rzuca wszystko, ucieka. Zaraz go złapią. Musi natychmiast wtopić się w tłum, stać kimś innym. Janek z Warszawy nigdy nie istniał: od teraz jest złodziej, alkoholik, wagabunda bez celu. Byle tylko ktoś nie poznał jego twarzy.

Elementy podróży podzielone są na cztery osobne, integralne opowiadania. W pierwszej części pieniacki, zakrapiany alkoholem Berlin, pieniądze wydawane tysiącami i palone w zwiniętych rulonach, przetracane i zapominane w mieszkaniu naznaczonym komunistyczną historią kobiet, wydawane zapędzając się w ascezę i atawistyczny powrót do dzieciństwa. W drugiej obóz uchodźców gdzieś w Alpach, chaos, paranoja, poszukiwanie odkupienia w ludzkim czyśćcu, próba bycia bohaterem na siłę (a jednocześnie irytujące zwracanie się do przesiedleńców per „osoby”, jak zauważyła Tanayah). W trzeciej Janek próbuje pognębić się jeszcze bardziej, spaść na samo dno: squatuje w budynku przeznaczonym do rozbiórki razem z innymi bezdomnymi w stolicy Słowenii, zakłada obcięte butelki na rozpadające się buty, by mniej przeciekały, głoduje, żebra i próbuje stworzyć alternatywną rodzinę, na siłę przygarniając młodego, prostytuującego się na ulicach chłopaka. Wreszcie zamiast pogrążyć się w czwartym kręgu piekła przez chwilę wydaje się, że znajduje spokój na rajskiej, greckiej wyspie. Zamiast tego spotyka biedę, chorobę alkoholową, agresję, obcość i obsesyjną, oślepiającą chęć zemsty.


Każda z tych części to w gruncie rzeczy nie tyle opowiadanie, co prawie osobna powieść czy nowelka. To w pełni zapełniona postaciami, miejscowym kolorytem, paneuropejskim rozpanoszeniem historia, w której Janek od nowa się gubi, choć wcześniej nawet się nie znajduje. Jego losy gmatwają się coraz bardziej, zapętlają w bezmyślny pęd, ucieczkę bez przemyślenia, dziki skowyt uciekającego przed niebezpieczeństwem, zaszczutego stworzenia. Mimo to trudno się z nim utożsamić, bo jest też antybohaterem. Jego pierwszoosobowa narracja prowadzona przez klapki na oczach jest skażona subiektywizmem, krótkowzrocznością, brakiem hamulców, poczucia obowiązku czy przyzwoitości. Wszystko puszcza: Janek dryfuje, miotając się wściekle i rzucając oskarżenia na prawo i na lewo, nie widząc rzeczywistości takiej, jaka nam się jawi naprawdę przez zamglone, emocjonalne, niesprawiedliwe spojrzenie Janka.

Czy potrzebujemy tych wszystkich, samych w sobie intrygujących, a do tego opisanych zgrabnym piórem, wątków? To prawda, że czasem służą jako wypaczone lustro, jak Klara czy Greczynka. Czasem są wyrazem skrywanych pragnień, jak Marco i Jacek. Cała zgraja z obozu uchodźców wydaje mi się niepotrzebna, kolejne przelotne związki i miłostki nic bohaterowi ani uwiązanym w nie kobietą nie dają. Za dużo tego, za duszno, zbyt przytłaczająco. A na dodatek w dużej mierze... nudno. Jak można przywiązać się do postaci, która zaraz przepadnie, przemielona przez gorycz i żal, a potem pospiesznie porzucona często bez należytego rozwiązania jej wątku?

Pomiędzy kolejnymi rozdziałami dostajemy ciekawy chwyt literacki. Jak refren w piosence, powtarza się ten sam tekst, najpierw odarty do jednego słowa, potem oblepiany kolejnymi zdaniami, akapitami, by dopiero na koniec powieści ukazać się w pełni. Ten właśnie tekst jest kluczowy dla historii Janka. Z jednej strony podobało mi się rozszyfrowywanie umykającego sensu tego powtarzającego się fragmentu, z drugiej zdecydowanie zbyt szybko rozgryzłam, o co w nim chodzi, do czego zmierza.


W odniesieniu do tego fragmentu pojawiają się też wplecione w historie podróży wspomnienia Janka, od lat wczesnej młodości, przez pierwszą miłość, pierwszą dziewczynę, zbyt wczesne ojcostwo, balansowanie między apodyktyczną, ingerującą w życie i surowo oceniającą matką a przemęczoną, rozczarowaną młodą żoną. Potem kolejne szczeble kariery, pusta pogoń za płytkimi marzeniami, przyjaźń z coachem. Jak cały ten polski wątek to zdecydowanie najciekawsza, najbardziej poruszająca część książki, unurzana w znajomej historii, przedstawiająca zbyt znajome i zbyt bolesne problemy codzienności, i to właśnie dla niego dalej czytałam tę cegłę – tak momenty, gdy w życiu Jacka pojawia się coach, to momenty, w których całość najwięcej traci na wartości. Według mnie uwikłanie z samorozwój tego rzędu wygląda zupełnie inaczej, a tu został pokazany rekreacyjnie, powierzchownie. Na coacha przeznaczyłabym osobną książkę i poszła w pełne sekciarstwo i manipulację umysłową.

Do tego należy skomentować samo traktowanie kobiecych bohaterek w powieści. Żadna nie wydaje się być pełnokrwistą, trójwymiarową postacią, a zamiast tego stają się tłem, ozdobą, chwilową pomocną, wytchnieniem, powierzchowną nauczką, wreszcie klockiem do ustawienia, by przedstawić historię. Dobrze tym pisze Naia z Literackich skarbów w swoim wpisie: „bohaterki, nawet jeśli mają własną historię, własną tajemnicę, są albo postaciami nieznośnie płaskimi i mdłymi (Julka, Eve, Nina) albo karykaturalnymi histeryczkami (matka, Patrycja, Sophie). Tak jakby między tymi dwoma biegunami nie było nic”.

Dodatkowo kobiety z jego polskiego życia wydają się trzema wampirami wysysającymi z Janka energię życiową, heterami, przerzucającymi uległego, kochającego, niewinnego chłopaka z miejsca na miejsce według własnego widzimisię. Janek nie ma wiele do powiedzenia w Polsce, jego życiem sterują matka, żona i kochanka. Jego młodość zniszczyło dziecko, jego miłość zniszczyła żona, jego wolność zniweczyła matka, jego marzenia skruszyła kochanka. A on tylko chciał dobrze. On zawsze chciał dobrze. Tylko nie pomyślał. Nie uruchomił empatii. Nie wyjrzał poza czubek własnego nosa.

I tutaj dochodzę do sedna mojego rozczarowania i rozgoryczenia tą książką.


Uwaga, dalej będą spojlery.

Mam wrażenie, że pisząc początek, środek i koniec, Orbitowski co najmniej nie przemyślał wszystkiego naraz. Początek rozłazi mi się z końcem, nie lepi się, nie składa. Najpierw powieść daje jednoznacznie do zrozumienia, że Janek coś przeskrobał. Nie wiem, zabił kogoś, okradł. Szuka go policja, więc musi stracić osobowość, stać się bezimienny. Tymczasem okazuje się, że doświadczył straty dziecka. Był świadkiem wypadku, na własne oczy widział krew pod kołami. I to jest moment, w którym coś mu się przestawia w mózgu, odwraca się od swojego życia i ucieka. Kolejne elementy układanki oprócz ostatniej przestawiają pragnienie zadośćuczynienia, nakładanej na siebie samodzielnie kary. Kary za tę domniemaną zbrodnię – byłoby zrozumiałe. A tu nie. W sumie nie wiadomo za co. Kary za wypadek, którego nie był winien?

Moje główne pytanie jest jednak takie: skąd się tu wziął motyw bycia ściganym? Za co? No ja przepraszam bardzo, ale dla mnie to jest zupełnie nieprawdopodobne. Nielogiczne. Policja nie wysyła listów gończych za rodzicami, którzy uciekają od ciała zmarłego dziecka. Wiadomo, ludzie w takim stanie zachowują się przeróżnie, ale nie aż tak... dziwnie. Ja w tym widzę jakiś problem warsztatowy: rozpoczęcie pisania z jednym zamysłem, a skończenie z innym. Coś poszło nie tak. Czy Wy też tak macie, że albo tu coś nie styka, albo Jankowi coś się mocno pomieszało w głowie?

Najgorsze i najbardziej wkurzając jest jednak to, że Janek nie został na miejscu pomagać żonie i matce, zająć się pogrzebem. On o tym zupełnie nie myśli. Nawet jak wraca do domu i dowiaduje się, ile przeżyła Julka przez te półtora roku, nie wyjdzie jej naprzeciw, nie odwiedzi grobu. Wciąż skupia się tylko na sobie. To on jest ważny, jego nagranie, to, co zrobił, co przeżył i czy przyjmą go z powrotem. Naprawdę? Naprawdę? Co za chłop! A jakby przepisać tę powieść z punktu widzenia kobiet w życiu Janka? Zaraz by wyszło na jaw, co z niego, za przeproszeniem, za małosprytny, egoistyczny ciul. Tyle czytania, by dowiedzieć się, że bohater jest jeszcze bardziej żałosny, niż się wydawało!

Koniec spojlerów.

Jak bardzo cenię Orbitowskiego za fantastyczne według mnie Wigilijne psy, tak Exodus mnie zdenerwował. Chyba potrzebuję terapii. Czy ktoś chciałby ze mną pogadać? Wyjaśnić? Przedstawić swoją interpretację?

Zapraszam do dyskusji w komentarzach, bo nie wyczymie.


Exodus

Łukasz Orbitowski

Sine Qua Non, 2017
450 stron
Odczucia: ★★★/★★★★★

poniedziałek, 14 maja 2018

Miniaturowa seksbomba kontra psychobibliotekarka. "Toń" Marty Kisiel


Gdybym dorwała Toń nie mając żadnych obowiązków, a jedynie swobodny, spokojny dzień na czytanie, połknęłabym ją za jednym zamachem. Niestety w natłoku zajęć zajęło mi to cztery dni, a nie jeden, ale wciąż czwartą powieść Marty Kisiel wchłonęłam z dziką przyjemnością, pełnym satysfakcji ciamkaniem i głupkowatym miotaniem się po mieszkaniu. Miotanie wynikło z nieudolnych, acz szczerych prób wyrażenia zadowolenia, zachwytu i upojenia stylem autorki, który – jak już zdążyliście zauważyć – wybitnie mi przypadł do gustu. Jak można nie kochać fraz jak wyjętych z Chmielewskiej, ale mocno uwspółcześnionych, z nawiązaniami do modnych copy past (ojciec fanatyk, łiii!), a na dodatek zasadzone w historiach przepełnionych cudowną, domową atmosferą jak z początków Musierowicz.

Do tej pory czytałam Dożywocie (a tu o nim pisałam) i jego kontynuację, Siłę niższą (link do recenzji tu, a tu do jedynego wywiadu z autorem, jaki można znaleźć na Rozkminach i jest to właśnie Marta Kisiel), a Nomen omen odkładałam sobie na później, aż z zaskoczenia wzięła mnie Toń, na którą się rzuciłam jak wygłodniały sęp. Teraz już wiem, że chyba lepiej by było dla zachowania integralności czasowo-przestrzennej tak zwanego Kiślowersum (yes, it’s a thing already) przeczytać najpierw pierwszą powieść osadzoną we Wrocławiu zanim wzięłam się za drugą, bo pojawiają się tu postacie znane z Nomen omen, ale mimo to nie przeszkadzało mi zupełnie czytanie w oderwaniu od duchowej poprzedniczki.

Kiślowersum, dla porządku, w tym momencie rozwidla się na dwa nurty biegnące w paraleli humorem i elementami fantastycznymi. Dożywocie i Nomen omen podążają losami Konrada Romańczuka, który w jednej i drugiej książce zmaga się z domami pełnymi komicznych postaci nadnaturalnych, sprawiających niemałe problemy zapracowanemu pisarzowi. Nomen omen i Toń są trochę mroczniejsze, a do tego skupiają się na demonach wrocławskich i nawiązaniach do ponurej, smutnej historii miasta w okresu II wojny światowej. Mimo to nie brakuje w nich charakterystycznej beztroski językowej, ciepłego, inteligentnego humoru i rodzinnej, przyjaznej atmosfery między bohaterami, a także elementów fantastycznych.


Po takim wprowadzeniu mogę już odważnie ruszać do przodu z recenzją.

W Toni znów osią fabuły jest dom, a dokładniej mieszkanie w kamienicy na ulicy Lompy we Wrocławiu. Klara Stern, która zdecydowanie zbyt szybko została ciotką odpowiedzialną za dwie osierocone bratanice: Eleonorę i Justynę, postawiła kilka narzuconych żelazną ręką i skrzętnie przestrzeganych reguł. Do dusznego, mrocznego, pełnego antyków mieszkania nie wolno wpuszczać obcych i pod żadnym pozorem nie uchodzi zostawiać pustego. Zawsze ktoś w domu musi być. Czatować. Pilnować.

Eleonora i Justyna nigdy nie wiedziały dokładnie, z jakiego powodu tak właściwie należy się w ten sposób zachowywać. Ale słuchały starszej, zgnębione obsesyjną paranoją. Gdy dorosły, Eleonora została cichą, pedantyczną bibliotekarką unikającą kolorów i zamieszania, nękaną niepokojącymi wizjami, zaś Justyna przemieniła się w barwną, energiczną, kształtną Dżusi na wysokich obcasach, określaną też jako miniaturowa seksbomba. Dżusi w którymś momencie nie wytrzymała, wybuchła, pokłóciła się ostro z ciotką i wyniosła czym prędzej z domu. W momencie rozpoczęcia powieści, pomijając znamienne zwłoki Mądrzywołka, które wypływają w pierwszym zdaniu, Dżusi niczym córa marnotrawna wraca po latach do stron rodzinnych, by pomóc Eleonorze pilnować domostwa na czas urlopu ciotki.

I tak właśnie zaczyna się szalona i niebezpieczna przygoda, dzięki której dziewczyny być może wreszcie dowiedzą się, kim tak naprawdę jest Klara Stern, co się stało z ich rodzicami i jakie tajemnice kryje ich własny dom.


W świecie Kisiel niemal każda, nawet pomniejsza postać pozostawia po sobie ślad w wyobraźni czytelnika. Plastycznie odmalowana kilkoma zgrabnymi słowami natychmiast staje przed oczami: magnetyczny, dostojny, ale groźny Ramzes, gadatliwa sąsiadka z góry, zwana młodszą panią Bimbową, przemiły antykwariusz z Oculusa (którego przecież od razu chce się przytulić i bić agresywnie poduszki, gdy jego postać spotyka marny los), ogarnięty i ironiczny zegarmistrz Gerd, zmieszany, ale energiczny i uczynny Karolek, a także przede wszystkim intrygująca pani Matylda i jej siostry. Bardzo mi się podoba, że z początku przebojowa Dżusi wydaje się tą najważniejszą postacią w fabule, jednak wkrótce na pierwszy plan wychodzi jeszcze ciekawsza od niej Eleonora, która zręcznie wymyka się schematom. Nawet jamnik i stara Bimbowa wydzierająca się w kółko przez okno wbijają się mocno w umysł, stawiając przed oczami dość komiksowy krajobraz Wrocławia.

Każde spotkanie głównych postaci zaś to uroczy festiwal przygan, żarcików i przekomarzań, obficie podlanych obowiązkową herbatką, nawet jeśli wchodzi się na tematy poważne, naukowe, depresyjne czy wręcz po prostu przerażające, a niektóre postaci znienacka okazują się potężnymi bytami na miarę bóstw z Amerykańskich bogów Gaimana czy w grę wchodzą mistyczne moce i podróże w czasie. Uwielbiam tę domową atmosferę, te relacje, które zmuszają innych do bliskości, do ciągłych odwiedzin, do długich rozmów późno w noc, głębokiej przyjaźni i wiary w siebie nawzajem. Styl, język, humor i ta atmosfera to dokładnie te atuty każdej z książek Kisiel, dzięki którym jestem kupiona od pierwszych stron.

Rzecz jasna to nie jest tak, że Kiślowe pióro spodoba się każdemu. Mam znajomego (pozdrowienia!), który przeczytał Dożywocie i stwierdził, że to totalnie nie dla niego. To prawda też, że nie wszystko w Toni jest idealne. Wydaje mi się, że książka mogła być trochę dłuższa, brakuje mi troszkę więcej akcji w środku,która zapełniłaby miejsce między pierwszym zejściem w toń a końcowym. Z drugiej strony jednak jest miejsce, gdzie fabuła się dłuży – miałam ochotę kopać bohaterów pod stołem, gdy co chwilę ktoś powtarzał, że mają mało czasu, a tymczasem nikt się za bardzo nie spieszył. Oczekiwania na kolejne osoby, wytłumaczenia, wprowadzenia i herbatki sprawiały wrażenie, że jednak powinni się spóźnić z ratunkiem.


Również według mnie nie wnosi nic prócz lekkiego zamieszania taktyka jednorazowego przestawienia chronologii wydarzeń. Ten środek miał chyba za zadanie dodać napięcia i dramatyzmu, a zamiast tego było zdezorientowanie: wracałam do poprzedniej strony, by sprawdzić, czy nie pominęłam jakiejś strony. Trochę denerwowało nazwanie bohaterki Dżusi – oj, to jedno bardzo mi nie podeszło. A ostateczne rozwiązanie tajemnicy tego, kto jest kim w rodzinnym interesie mediumicznym i przyległościach dość szybko okazało się przewidywalne.

Żadna z tych rzeczy zupełnie mi nie przeszkadzała w napawaniu się Kiślowym pisaniem. Sam pomysł na tego typu podróże w czasie, na całą otoczkę, mitologię i słownictwo przekonało mnie steampunkowością, a opis przeżyć w rzece czasu przyprawiał o gęsią skórkę (szczególnie mocne wizje spotkań z bliskimi). Czytałam z pełną satysfakcją, połykając stronę za stroną, pomimo niektórych bardziej horrorowych niż komediowych fragmentów. Dawno mnie nic tak nie wciągnęło, nie zadowoliło, nie sprowadziło momentami do głupawki ze szczęścia podczas czytania. Jak mówiłam, jest coś takiego nieuchwytnego w beztroskiej, przyjaznej atmosferze książek Ałtorki (to specjalnie), co mnie obezwładnia.

Poproszę o więcej.

Och, tak, wiem, co ja wygaduję. Przecież mam jeszcze na półce Nomen omen. Będzie nadrabianie błędu!


Na koniec muszę zaznaczyć: trudno nie zachwalić wydawnictwa za piękną, dopracowaną okładkę z grafiką Tomasza Majewskiego, na którą chce się patrzeć i patrzeć. No i ta kampania reklamowa z #tonchybapotrafisz i woreczkami z zegareczkiem przypominającym chronomierze z książki. Dobra robota!

Premiera książki już 23 maja. Szukajcie też na Warszawskich Targach Książki i Pyrkonie :)

Toń

Marta Kisiel

Uroboros, 2018
416 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★


wtorek, 8 maja 2018

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: KWIECIEŃ 2018


I znów jestem mocno w tyle jeśli chodzi o podsumowanie miesiąca. Oh well.

Działo się u mnie intensywnie na wielu frontach i w efekcie przeczytałam tylko trzy książki: dwie Carla Sagana: Contact (recenzja tutaj) i Błękitną kropkę (recenzja tu), a także skończyłam dość długo międloną Sztukę powieści, czyli wywiady z pisarzami z „Paris Review”. Tekst na temat tego ostatniego chyba odhaczę po przeczytaniu drugiej części, wywiadów z pisarkami. Co o tym sądzicie?

Majówka upłynęła mi pod znakiem urodzin, słońca i Serialconu, o którym z kolei pisałam w ostatnim wpisie tutaj. A co się działo popkulturalnie oprócz konwentu? Już opisuję!



Avengers: Wojna bez granic (2018)


Trudno było się nie podjarać zwieńczeniem dziesięciu lat i osiemnastu filmów uniwersum kinowego stworzonego przez Marvela. Ostatni Avengers to pozycja obowiązkowa dla wszystkich śledzących przenoszenie olbrzymiego uniwersum komiksowego do kin. W poprzednich produkcjach można było wyłapać podpowiedzi i wątki powiązane z pewnym czarnym charakterem na skalę galaktyczną, a także Kamieniami Nieskończoności, artefaktami posiadającymi olbrzymią moc. W Infinity War tenże osobnik, Thanos, wreszcie wyrusza na rundkę po kosmosie, by zdobyć kolekcję jaśniejących kamyczków mocy i skupić je w swojej stylowej rękawicy. Każdy z pozytywnych bohaterów z poprzednich filmów staje do walki, by bronić ładu dotychczasowego ładu wszechświata i zapobiec ludobójczej wizji Thanosa.

Film sam w sobie oglądało się przyjemnie, ale bez jakichś szczególnych zachwytów, jak poprzednie części Avengers. Cieszyły pojawiające się na ekranie znane już, kolejne postacie, ich spotkania, niespodziewane konfiguracje i starcia. Jak zwykle sporo było dobrego humoru, lekkości i widowiskowości. Oczywiście nie każdemu można było poświęcić wystarczająco czasu, by uczynić zadość któremukolwiek z bohaterów, ale chociażby Doctor Strange, Iron Man, Spider Man, Thor, Strażnicy Galaktyki i ekipa z Wakandy, zgrabnie poprowadzeni, budzili we mnie szczególnie dużo emocji. Jednak od pewnego momentu mój mózg się zaciął i przestałam wierzyć, że cokolwiek z tego, co widzę na ekranie, stało się naprawdę. To musiał być jakiś żart. Generalnie trwam w tym samozaparciu do tej pory i nie chcę tego filmu widzieć jeszcze raz w najbliższej przyszłości. Ja wiem, że w uniwersum komiksowym restartowano świat dziesiątki razy, niszczyli linie czasowe i budowali wszystko od nowa, zaburzali status quo i na nowo do niego wracali, więc nihil novi, nihil novi.

Ale nie. Nope. Nope. Nope.



One-Punch Man (2015-)


To miał być taki szybki i przyjemny przerywnik pomiędzy innymi, dłuższymi i poważniejszymi serialami. Anime przeszło moje wszelkie oczekiwania, mimo tego że czytałam dwa tomy mangi i mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać. Mimo to sama animacja, głosy seiyū i humor sytuacyjno-wizualny, łącznie z niektórymi efektami dźwiękowymi totalnie powaliły mnie na kolana. Przewijaliśmy niektóre sceny po kilka razy, powtarzając niektóre momenty raz po raz, turlając się po sofie i rycząc ze śmiechu. To jest rzecz absolutnie wspaniała; specyficzna i nie dla każdego, ale jak już trafi w odpowiednią widownię, to głowa mała. Główny bohater, Saitama, to najzabawniejszy, najtragiczniejszy i najbardziej nieogarnięty superbohater, jakiego mogliście kiedykolwiek spotkać. W dodatku rzecz jasna najsilniejszy – na całym świecie ze świecą szukać istoty tak silnej, by wytrzymała jego zabójczy cios. Wystarczy bowiem jedno uderzenie, by obojętny, znudzony Saitama położył jakieś 99% swoich przeciwników. I to jest jego głównym problemem. Nie może sobie powalczyć, każde starcie jest śmiertelnie nudne i przewidywalne. Na dodatek przez to, że przegapił zapis do ligi superbohaterów, nie jest rozpoznawalny. A on tylko chciałby mieć choć kilku fanów...

Gorąco polecam.

Szczere, gorące serduszko dla moich faworytów: Puri-puri Prisonera i Mumen Ridera!



Ciche miejsce (2018)


Nie szaleję za horrorami, choć swego czasu dla przyzwoitości postarałam się obejrzeć większość klasyków gatunku. Niejeden horror, który oglądałam w swoim życiu, był totalną szmirą. Jednak Ciche miejsce odchodzi od schematu i pokazuje widzowi bardzo ciepłą, słoneczną, czasem wzruszającą historię używając do tego naprawdę minimalnej ilości słów. Początek filmu szybko nakreśla nam stosunkową prostą fabułę: rodzina z trójką dzieci panicznie boi się głośniejszych dźwięków. Obładowani plecakami, posługują się językiem migowym i na bosaka przemierzają wymarły, postapokaliptyczny świat, przy każdym kroku bojąc się o swoje życie. Każdy wyróżniający się odgłos może bowiem sprowadzić śmiertelnie niebezpieczne, ślepe stwory, rozszarpujące na kawałki każdego, kto wyda z siebie coś głośniejszego niż westchnięcie. W tej ramie narracyjnej widzimy obrazki z przepełnionego miłością, rozpaczą, strachem, wyrzutami sumienia, żalem i zmęczeniem życia rodziny. Kobieta (grana przez jak zwykle wspaniałą Emily Blunt) w pewnym momencie zachodzi w ciążę, córka obwinia się za to, co stało się z jej bratem, mężczyzna przeszukuje kolejne częstotliwości radiowe w poszukiwaniu pomocy. Wszyscy razem próbują stworzyć dom mimo niebezpieczeństwa. Mimo częstej ciszy, film trzyma mocno w napięciu, a po końcówce zaczęliśmy się z Rybą śmiać z uciechy. Bardzo satysfakcjonujący film.



Alienista (2018-)


O tym tytule pisałam już co nieco na Facebooku, tak mnie pobudziła końcówka serialu. Stworzony na kanwie powieści Caleba Carra, Alienista pokazuje brud, smród i ubóstwo nowojorskich ulic końca dziewiętnastego wieku. Doktor Laszlo Kreizler, protoplasta współczesnej psychologii i prawdopodobni pierwszy na świecie profiler (grany przez znanego m.in. z Kapitana Ameryki i Good Bye Lenin! Daniel Brühl) drąży sprawę kolejnego zabitego w charakterystyczny chłopca przebranego za dziewczynkę. Wkrótce wraz ze przyjacielem, Johnem Moorem (Luke Evans, ostatnio często się pojawia: był w High Rise, grał Barda w Hobbicie, Gastona w Pięknej i Bestii) zaprzęgają do roboty również pierwszą pracującą w amerykańskiej policji kobietę, Sarę Howard (córka z Amerykańskiej sielanki, Dakota Fanning) oraz dwójkę żydów używających nietypowych jak na te czasy, bo naukowych metod w pracy detektywa i patologa, by ścigać seryjnego mordercę zabijającego chłopców trudniących się prostytucją. Piękne stroje, atmosfera końca wieku, wiktoriańskie wnętrza i rekwizyty, steampunkowa energia i posmak Siedmiu czy Milczenia owiec rozmywają się niestety z powodu rozrzedzonej, trochę idiotycznej pod koniec fabuły, trochę zbyt statycznych i sztywnych bohaterów, którzy przecież mieli być tak nowatorscy i otwarci, a także mało widowiskowego, niesatysfakcjonującego zakończenia.

Na pocieszenie – ponoć w powieściowym oryginale wygląda to dużo lepiej.


To już wszystko na dziś. A czym ostatnio Wy się zajmowaliście?

czwartek, 3 maja 2018

W TERENIE#15: Fani czy fanatycy? Serialcon 2018


Niektórzy na majówkę dopiero wyjeżdżają, inni, tak jak ja, już zdążyli z niej wrócić. Po kilku dniach wygrzewania się na wyjątkowo ciepłym w tym roku słoneczku kwietniowym w okolicach Podkarpacia, wróciłam do Krakowa na SerialCon. Jak co roku miałam bowiem własną prelekcję do wygłoszenia.

Co prawda pominęłam przez to dzień pierwszy, a na drugi załapałam się dopiero po południu (kiedyś do pracy trzeba chodzić), za to dzisiaj zostałam już zdecydowanie dłużej.

Dla tych, którym nazwa nic nie mówi: SerialCon to jedyny w Polsce konwent poświęcony tylko i wyłącznie serialom. To impreza dość kameralna i w tym roku pozbawiona strefy sprzedażowej, dostarcza jednak olbrzymiej ilości najróżniejszych wystąpień, dyskusji panelowych i rozważań okołotelewizyjnych, aktorskich i serialowych. Od dwóch lat występuje pod szyldem festiwalu Off Camera, przez co z dość chałupniczo tworzonej imprezy organizowanej przez grupkę znajomych rozrósł się z czasem do sporego, profesjonalnego wydarzenia. 


Tym razem postanowiłam podzielić się z szerszą publicznością moimi dotychczasowym buszowaniem po działce naukowej poświęconej badaniom nad fanami. Studia fanowskie to niesamowicie fascynująca dziedzina, bo pozwala spojrzeć na pewne codzienne zachowania z zupełnie nowej perspektywy. W prezentacji pod tytułem Fans or Fanatics? The Origin, the Stereotype, the Truth zajęłam się wyjaśnianiem pewnych definicji i zjawisk związanym z byciem częścią publiczności czegoś lub kogoś, przedstawieniem historii zjawiska (to okazuje się szalenie ciekawe, szczególnie początku konwentów, kobiecy fandom medialny z lat 1960-90, a także pierwsze negatywnie przedstawione fanki w prasie). Nakreśliłam najbardziej typowe stereotypy dotyczące fanów rządzące zbiorową wyobraźnią, a na koniec wspomniałam o kilku wyróżniających się fandomach, by podsumować krótkim rozważaniem na temat tego, jak zmienił się stosunek społeczeństwa i producentów medialnych do fanów.

Właśnie do takich rozmyślań SerialCon najbardziej pobudza: trudno nie mówić o wspólnocie, o alternatywnych interpretacjach, o krytycznym wchłanianiu popkultury i o zmianach, jakie zachodzą w tym, jak fani są postrzegani – i nie myśleć o tym, co się dzieje w Krakowie podczas weekendu majowego.


Ktokolwiek ma ochotę przejrzeć moją prezentację, czy to jeszcze raz po przesłuchaniu na żywo, czy to tylko po to, by zorientować się, o czym w ogóle mówiłam, udostępniam link do Prezi: klik!

Z kolei uczestnicząc w konwencie od strony publiczności, poczułam się jak prawdziwy fan w fanowskiej społeczności: mogłam wtrącić swoje trzy grosze w dyskusję o koreańskich dramach, posłuchać o strategiach Netflixa, zastanowić się od technologicznej i prawniczej strony nad niektórymi z pomysłów przedstawionymi w Black Mirror czy zauważyć pewną symetrię w wysuwaniu na pierwszy plan postaci drugoplanowych w serialu The Crown. Kontakt występujących z publicznością to bardzo aktywna, pełna świeżych myśli i interakcji przestrzeń do wypowiedzi.  SerialCon to świetne miejsce do krytycznych rozmyślań, poczucia serialowej wspólnoty i poszerzana horyzontów.


Cieszę się, że całość konwentu odbyła się w jednym budynku, przez co nie trzeba było szukać prelekcji po drugiej stronie ulicy czy nawet w odległości kilku ulic. Mimo to Arteteka nie do końca pasuje do takiej imprezy: w Pauzie prelegenta zagłuszają odgłosy kuchenne i goście kawiarni, na piętrze z kolei – wypożyczający z mediateki i pracownicy podczas normalnej pracy. Pomimo mikrofonów, często nie słyszałam zbyt dobrze, a z rzadka ledwie co drugie słowo. 

Szkoda też, że niektóre informacje były przekazywane prelegentom ustnie, po fakcie i w sumie przy okazji. Mam nadzieję, że organizatorzy będą nieustannie pracować nad tym, by omijać takie wpadki, bo poczułam echo bycia wpisaną na panel bez zgody czy uświadomienia (jak się zdarzyło dwa lata temu). Muszę jednak podkreślić, że na przykład w zeszłym roku z mojej perspektywy wszystko przebiegło super. To naprawdę fajna impreza. Niech będzie coraz najfajniejsza!

Najprzyjaźniejszy gość tegorocznego SerialConu!