Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

wtorek, 31 stycznia 2017

Od Marii Antoniny do Coco Chanel. W cieniu koronkowej parasolki


Pierwszy odcinek serialu Wiktoria brytyjskiej stacji ITV. Jenna Coleman, znana twarz z Doktora Who, pojawia się jako młodziutka królowa imperium, koronowana w 1838 roku. Tym razem, oglądając serial kostiumowy, nie tylko napawam się pięknymi sukniami, specyficznymi obyczajami i historycznym tłem, ale też pilnie wypatruję, jak wiele nauczyłam się z ...koronkowej parasolki. Zauważam: u pań nieśmiertelne anglezy lub warkocze zawijane pod uchem w tył, szeroki dekolt w łódkę, na to często koronkowa narzutka na dzień, krótki stanik, kończący się wydłużonym zakończeniem w szpic albo paskiem, charakterystyczne opadające, szerokie ramiona sukni, wielkie rękawy z bufami - chwileczkę, czy te bufki nie powinny być raczej od ramienia w dół w tej dekadzie?...

Nie znam się na modzie dziewiętnastowiecznej, nigdy się nie znałam. Mniej więcej kojarzyłam strój w tylu empire jak z ekranizacji Austen, potem skromność stroju guwernantki i warkocze z Jane Eyre, krynoliny w połowie wieku i kuprowate turniury pod koniec, a na przełomie i w epoce edwardiańskiej - coś pomiędzy Anią z Zielonego Wzgórza a Pokojem z widokiem. Na tym moja wiedza się kończyła. W cieniu koronkowej parasolki, po krótkim przejrzeniu, okazała się zgrabnym kompendium wiedzy dla amatora takiego, jak ja. Teraz jestem w stanie mniej więcej określić epokę po kroju sukni, a to już jest nie lada osiągnięcie!



Wiek dziewiętnasty potraktowany został przez autorki obyczajowo i historycznie - a więc nie zaczynamy od kalendarzowego początku wieku, a zahaczamy o sielankowość dworu Marii Antoniny oraz rewolucję francuską, by potem dojechać parowozem dziejów aż do początku pierwszej wojny światowej, gdy wreszcie mentalność poprzedniego wieku została brutalnie i gwałtownie zmieniona. Pierwsze dwa rozdziały nachodzące na wiek osiemnasty są podobno merytorycznie najsłabsze (więcej tutaj), ale nie przeszkadza to zanurzyć się w niesamowicie ciekawej i barwnie opisanej historii obyczajów, wynalazków i wydarzeń, które kształtowały takie, a nie inne trendy.

Całość podzielona jest na rozdziały, które w zamierzeniu miały opowiadać o kolejnych dekadach, ewentualnie skupiać się na modzie konkretnie np. męskiej. Mimo tego przekrojowego podejścia, płynnego i jasnego stylu, to jednak muszę przyznać, że momentami można się zgubić chronologicznie. Wszytko przez dość frywolnie dodawane ilustracje, które zamiast konsekwentnie skupiać się na konkretnym okresie, mieszają dekady, by zaprezentować konkretny detal, o którym wspominają autorki. Dla pełni szczęścia życzyłabym sobie osi czasu, na której moglibyśmy się w każdej epoce odnaleźć, razem z typowymi sylwetkami męskimi i damskimi z każdej dekady. Tymczasem, choć absolutnie piękne, bogate i szczegółowe ilustracje oryginalnych obrazów z epoki na dwie strony, kolejne rozdziały znaczone są jedynie ogólnym tytułem.


Olbrzymią zaletą tej pozycji są właśnie bardzo liczne i zachwycające ilustracje, które jednak nie stanowią głównej treści. Wyważenie między tekstem a zdjęciami wydaje się być w sam raz, a podpisy łącznie z datami i źródłami pozwalają się rozeznać, co dokładnie widzimy, z jakiego okresu, którego kraju i jak to się ma do całości epoki. Niektóre opisy są naprawdę długie, bo zawierają nawet cytaty!

Drugim elementem, który niezaprzeczalnie dodaje ikry tekstowi, który sam w sobie i tak dobrze się czyta, są ściśle wplecione całe fragmenty plotek i ploteczek z najróżniejszych kronik, pamiętników czy listów. Arystokratki w prywatnych zapiskach nie szczędziły między innymi cierpkich słów o pani Walewskiej - "ślicznej, ale nijakiej umysłowo", drugiej żonie Napoleona - "niezbyt hojnie uposażona przez naturę, Maria Ludwika pochwalić się mogła tylko piękną stopą", czy wreszcie samym cesarzu - "nigdy nie chciał nosić ubrań zbyt obcisłych lub choćby trochę krępujących ruchy, co miało ten skutek, że krawcy szyli mu fraki i surduty, jakby brali miarę, długość i szerokość, z budki strażniczej". Znajdziemy też ubolewania szlachcianki nad modą, która przemienia rodzinne wycieczki w Tatry w pełnym rynsztunku w postaci długich sukien, krynolin, gorsetów i cieniutkich bucików w koszmar. Znajdziemy też przekomiczne wyjątki z listów Słowackiego do matki donoszące o jego wielkiej dbałości o ubranie, a także wysiłkach, by udowodnić wielkiemu światowi, że polski poeta, w przeciwieństwie rzecz jasna do Mickiewicza, może się dobrze ubierać. Zygmunt Krasiński z kolei zwierzał się swojemu przyjacielowi w liście z wybitnie romantycznego (dosłownie!) pomysłu na prezent dla kochanki:

"[...] co myślisz o bransoletce, co by się składała z 2 krzyżów, z 2 wieńców cierniowych i z 2 gwoździ lub nożów, a u której zwarcia wisiałaby niby kamień grobowy ze szmaragdów, na którym napis: <<co w sercu moim na ręku Twoim>>"


Autorki przede wszystkim każde większe zmiany w sylwetce, fasonach czy kolorystyce osadzają na szybkim przypomnieniu tła politycznego, historycznego i obyczajowości. Ponura bransoletka Krasińskiego i obowiązkowe czarne toalety dam polskich związane są rzecz jasna z powstaniami i trudnymi losami podzielonego narodu; angielskie stroje są często bardziej wygodne, praktyczne i często dostosowane do końskiej jazdy, bo na wyspach na przykład jazda konna popularna była również wśród kobiet; po rewolucji francuskiej obowiązująca i pożądana stała się moda mieszczańska z dodatkami symbolicznymi, najlepiej trójkolorowe szarfy czy kokardy. Przede wszystkim jednak pokazują, jak bardzo zakorzenione były w społeczeństwie poglądy o podrzędności kobiety, o jej głównie estetycznej i umilającej roli opiekunki domowego ogniska, której sferą działalności jest ta wewnętrzna, domowa. Kobiety przywdziewające w połowie wieku amerykańską nowinkę - strój bloomerowski, czyli szerokie pantalony z sukienką do kolana - były wyśmiewane przede wszystkim przez inne kobiety, nikt nie brał takiej damulki na poważnie. Każde kolejne udziwnienie stroju, od olbrzymiej, rozbujanej krynoliny, przez futerałowate, krępujące ruchy suknie w stylu princess, aż po ciężkie, wymuszające nienaturalne, s-owate wygięcie sylwetki turniury, było ogłaszane jako ulepszenie zdrowsze i wygodniejsze do poprzedniego.

Podsumowując, być może ten album to nie najlepsza i najdokładniejsza pozycja na temat mody i obyczajów dziewiętnastego wieku, ale zdecydowanie nadaje się dla amatora, który tak jak ja lubuje się w serialach kostiumowych i angielskiej klasyce. Ponoć autorki powtarzają informacje znane z innych publikacji zawartych w bibliografii, mnie to zupełnie nie przeszkadza. Oglądałam i czytałam z szalonym zaciekawieniem, a na dodatek coś z tego wyniosłam i będę mogła oceniać kreacje trochę mniej ignoranckim okiem. A wszystko to - może pamiętacie? - dzięki kaprysowi pod wpływem chwili w Kawiarni Literackiej, o której pisałam jesienią:)


W cieniu koronkowej parasolki. O modzie i obyczajach w XIX wieku

Joanna Dobkowska i Joanna Wasilewska

Arkady, 2016
312 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★

________________________________

niedziela, 29 stycznia 2017

KOMIKS#9: Studium w komiksie. Mangowy Sherlock i czwarty sezon

W oczekiwaniu na premiery kolejnych odcinków czwartego sezonu Sherlocka sięgnęłam po nabytek jeszcze z zeszłorocznego Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi. Imię najsłynniejszego i najbardziej pożądanego chyba detektywa na świecie pięknie się mieni srebrem na okładce, a sportretowanie Benedicta Cumberbatcha i Martina Freemana jest tak akuratne, że ręce aż samo się wyciągało na stoisku z mangami. Dla samych rysunków warto przejrzeć ten komiks, ale czy warto kupować kolejne tomy? To już zależy, jak wielkimi psychofanami serialu/Cumberbatcha jesteśmy.

Osobiście mogę się pochwalić wieloma drobiazgami sherlockowymi, kiedyś rozklejałam z sherlockistkami plakaty po Krakowie, wandalizowałam uniwersytet serialowymi wlepkami, dwa razy rozbijałam się po muzeum londyńskim na Baker Street, co roku dostaję od pewnego bardzo kochanego Anglika kalendarze z Sherlockiem, próbowałam swego czasu nawet porównywać odcinki z oryginalnymi opowiadaniami, którymi były zainspirowane, ale na jednym wpisie poprzestałam. Manga jest tylko kolejnym fantem do kolekcji. Szkoda tylko, że czwarty sezon tak zawiódł... Ale wróćmy do komiksu.

Caption: BRAZZERS


Co to w ogóle jest za twór? Mówiąc wprost, to dokładna do bólu adaptacja pierwszego odcinka Sherlocka. Dlatego wśród autorów, oprócz japońskiego rysownika podpisującego się imieniem Jay, znajdziemy scenarzystów Stevena Moffata i Marka Gatissa. Innymi słowy, to po prostu doujinshi, któremu dano zielone światło i zostało wydane jako oficjalny kawałek sherlockowej franczyzy. Komiks jest dosłownie przekalkowaniem serialu niemal kadr po kadrze, czytamy dobrze znane dialogi bez żadnych zmian, widzimy sceny ze Studium w różu przeniesione na inne medium. Mam wrażenie, że to jednocześnie największy plus i minus tej pozycji - z jednej strony, to komiks fanowski tak dobry i tak grzeczny, że stał się kanonem, z drugiej zaś - po prostu nudny i trochę bez sensu. Przecież ten tomik nie daje nam niestety nic, czego nie dostalibyśmy oglądając sobie pierwszy odcinek Sherlocka jeszcze raz.

W porównaniu z powieściową adaptacją Przebudzenia mocy, o której niedawno pisałam, przynajmniej tutaj czyta się z przyjemnością. Kreska jest absolutnie fantastyczna, postaci zostały bardzo wiernie odwzorowane, każda z nich - no, może oprócz Lestrada - świetnie uchwycona, łącznie z drobną mimiką twarzy. Twarze bywają chwilami minimalnie nienaturalne, ale częściej zaskakują podobieństwem do aktorów. Wnętrza pozwalają zachwycać się detalem rysunku, w przeciwieństwie do wielu mang, które często tła sobie darują. Kadrowanie w dużej mierze oddaje klimat i zmiany nastroju, tylko na początku można się trochę potknąć podczas jednoczesnego przedstawienia konferencji prasowej i śmierci kolejnych samobójców. Tak samo jak w serialu widzimy dodatkowe informacje - czy to myśli Sherlocka, czy smsy - poza zwykłymi dialogami.


Niewiele można powiedzieć o tej mandze, bo i niewiele ona daje. Szczerze mówiąc, warto się jej przyjrzeć głównie ze względu na świetne rysunki. Hardkorowy fan czy fanka pewnie uzbiera sobie całą kolekcję, bo rzecz jasna wychodzą kolejne części. To dopiero pierwszy tomik.

A tymczasem skorzystam z okazji i posmęcę trochę o czwartym sezonie. Postaram się bez spojlerów.

Pierwszy odcinek, The Six Thatchers, boleśnie przypomniał, że czekaliśmy trzy lata, żeby dostać wydmuszkę w postaci pięknie wykonanego, zachwycająco wiktoriańskiego i żałosnego fabularnie odcinka specjalnego The Abominable Bride, by wrócić do przekombinowania, które mnie osobiście rozczarowało w ostatnim odcinku trzeciego sezonu. Co prawda zagadka nawiązująca do tytułu odcinka akurat okazała się zmyślna i ciekawa, ale zajęła Sherlockowi jakieś dwadzieścia minut, a im dalej, tym gorzej. Są momenty, w których dialogi są niepotrzebne powtarzane albo całe długie sceny - w szczególności mówię tu o montażu podróży - które okazują się niepotrzebne po zaledwie kilku sekundach. Twórcy próbowali złapać zbyt wiele srok za jeden ogon, wątków narobiło się trochę za dużo, a co do ostatniej sceny... brak słów. Raz, że niewiarygodnie, dwa, że sztampowo, trzy, że wykorzystuje się kobiecą bohaterkę, by dodać dramatyzmu, rozwinąć postacie męskie i popchnąć fabułę do przodu. Wielkie rozczarowanie.

Drugi odcinek, The Lying Detective, to zdecydowanie powrót Sherlocka, na którego wszyscy czekali. Szkoda, że takim kosztem, ale przynajmniej wszyscy bohaterowie mają swoje motywy i mogą próbować się pozbierać do kupy. Fabuła wodzi widza za nos, trochę pozwalając widzowi zgadnąć, co się dzieje, żeby potem pokazać środkowy palec i wyśmiać domorosłego detektywa przed telewizorem. Jest emocjonująco, jest zabawnie, jest fantastyczna pani Hudson, jest nowy czarny charakter, jest mocny twist na koniec, a przede wszystkim sugestie powrotu nemesis Sherlocka rozwiały się niby sen złoty. Powiedzmy sobie szczerze, jak Moriarty miałby przeżyć kulkę w gardło?

A potem, w połowie stycznia, wyszedł The Final Problem. Pomimo bycia wielką fanką Sherlocka mam szczerą nadzieję, że to faktycznie ostatni odcinek i więcej Sherlocka nie będzie. Niech nie kopią truchła. Jaki sens dawać widzom jeden fajny odcinek, by dokopać dwoma, czy licząc The Abominable Bride, trzema? Tak, ja też mam problem z tym, co pokazali nam twórcy serialu. Pomimo tego, że dostajemy pewne wyjaśnienia, jednocześnie zostaje zaserwowana gigantyczna dawka psychologicznego bullshitu, by potem dopchać na dokładkę bullshitem z nieprawdopodobnym i szybko zamiecionym pod dywan wybuchem, błyskawiczną akcją piracką z przebierankami, "magiczną" mocną intelektu, idiotycznym torem przeszkód, łatwymi zagrywkami na emocjach i szacher-macher z samolotem. Końcówka dodaje wykończenie z pięknego bullshitu z zagubioną duszyczką, którą można naprawić przyciśnięciem do serca. Przede wszystkim zaś - gdzie jakakolwiek aluzja do tytułowego opowiadania Doyla?...

Tak się nie robi. 

Jak ktoś dość wulgarnie, ale poniekąd słusznie zauważył: Gatiss wszedł sobie z zachwytu tak głęboko w pośladki, że zniknął. Albo, jak skwitował Ryba, the game is off.

Jeśli ktoś chce polemizować albo posmęcić ze mną - zapraszam!


Sherlock, tom 1: Studium w różu

Mark Gatiss, Steven Moffat, Jay

Studio JG, 2016
przekład: Paulina Ślusarczyk-Bryła
212 stron
Odczucia: ★★/★★★★★

czwartek, 26 stycznia 2017

Anagramatyczna orgia, smoczy pisarz i raj mola książkowego. Miasto Śniących Książek



Ten pan, którego nazwisko widnieje na okładce - Walter Moers - wcale nie napisał tej książki. Jest tylko tłumaczem i ilustratorem, a jego wysiłki w niczym się nie równają mistrzowskiemu oryginałowi Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów, szanowanego mieszkańca Twierdzy Smoków, podróżnika, awanturnika i wielkiego twórcy. Tłumacz, choć wybitny znawca literatury camońskiej, jak sam wyjaśnia w posłowiu, podjął się przełożenia jedynie dwóch pierwszych rozdziałów Wspomnień z podróży sentymentalnego dinozaura, które w oryginale zostały wydane w dwudziestu pięciu tomach. Te i tak zostały streszczone - w ten sposób powstało Miasto Śniących Książek. Czy jest to filologicznie etyczne zachowanie? Czy tłumacz ma prawo dowolnie wycinać oryginał, nadawać mu nowy tytuł, obdzierać ze słownej finezji jednego z największych smoczych pisarzy? Z drugiej strony, gdyby zaniechał swych wysiłków, pozbawiłby nas wyśmienitej, jedynej w swoim rodzaju lektury...

Zostawmy jednak te pytania na inną dyskusję. Przyjrzyjmy się samemu światu, który przybliża nam Hildegunst. To niezwykłe, magiczne miejsce, gdzie książki są najważniejszą treścią życia. Tak, nie mylicie się. Camonia to kraina, w której pisarze stają się prawdziwymi celebrytami, rzadkie egzemplarze są poszukiwane przez nieustraszonych łowców książek, znajomość najważniejszych twórców to podstawowa edukacja, a wydawnictwa, księgarnie i antykwariaty to najbardziej dochodowe interesy, jakie można prowadzić. Książki mogą nie tylko poruszyć, zachwycić, zakląć, ale też zatruć czy nawet zabić. Księgogród zaś to prawdziwa mekka bibliofila. Sami posłuchajcie:

"W Księgogrodzie znajdowało się ponad pięć tysięcy urzędowo zarejestrowanych antykwariatów i, szacunkowo, ponad tysiąc półlegalnych księgarenek, gdzie prócz książek oferowano napoje alkoholowe, tytoń, odurzające zioła i substancje, których używanie wzmagało podobno radość czytania i koncentrację. Istniała także niemal niezmierzona liczba, latających" handlarzy, którzy na regałach na kółkach, drewnianych wózkach, w torbach konduktorkach i na taczkach oferowali słowo drukowane w każdej możliwej formie. W Księgogrodzie istniało ponad sześćset wydawnictw, pięćdziesiąt pięć drukarni, tuzin młynów papierniczych oraz stale rosnąca liczba zakładów zajmujących się wytwarzaniem ołowianych liter drukarskich i czernidła drukarskiego. Były też sklepy oferujące tysiące różnorodnych zakładek do książek i naklejek z nazwiskiem właściciela, kamieniarze specjalizujący się w podpórkach do książek, zakłady stolarskie i meblarskie pełne pulpitów i regałów książkowych. Byli też optycy wytwarzający okulary do czytania i lupy, a na każdym rogu kawiarenki, zwykle z kominkiem i odczytami poetyckimi przez całą dobę."



Młody, aspirujący pisarz Hildegunst wybiera się właśnie do Księgogrodu, by odkryć tajemnicę przekazaną przez jego ojca poetyckiego, Dancelota Tokarza Sylab - autorstwo anonimowego opowiadania napisanego z tak niedoścignionym mistrzostwem, że Dancelot zaprzestał pisać z jego powodu. Hildegunst, jak to często bywa, jest naiwnym smokiem, zadziwionym cudami wielkiego świata, szybko wpada w łapy sprytnego Fistomefela Szmejka i pakuje się prosto w porządne kłopoty. Nieświadomie podąża śladami Kolofonusa Deszczblaska, największego bohatera Księgogrodu, który zginął w podziemiach miasta, trafia do siedziby owianych złą sławą buchlingów, by wreszcie uczyć się kunsztu pisarskiego od samego straszliwego Humunkolosa. Katakumby to prawdziwa kuźnia, w której powstaje pisarz tak wielki, by któregoś dnia być może dostąpić samego Orma...

Miasto Śniących Książek równie dobrze może być niesamowitą przygodą dla dzieci, jak i wyśmienitą zabawą dla człowieka oczytanego. To tętniąca życiem metafikcja, z wielką erudycją i dystansem igrająca ze światem literackim. Świat Moersa aż tryska od nawiązań do rynku książki, puszcza oczka do wydawców czy krytyków, bawi oryginalnymi neologizmami i anagramami nazwisk prawdziwych pisarzy. Przykład: Orca de Wils nie był w stanie "powiedzieć czegoś przypadkowego czy banalnego, każde z jego zdań było oszlifowanym aforyzm", a Perla la Gadeon potrafi wiele nauczyć " na temat konstrukcji krótkich, niesamowitych opowieści grozy"...


Zachwyca nie tylko treść, ale też przepiękne wydanie. Spora książka w twardej oprawie z obwolutą została przygotowana z dbałością o szczegóły; papier przypomina fakturą stare księgi, numery rozdziałów zapisane są ozdobnymi cyframi camońskimi, a cała historia okraszona jest olbrzymią ilością zabawnych, drobiazgowych ilustracji. Sam Moers jest odpowiedzialny za te specyficzne rysunki, dodające powieści specyficznego smaczku. Do tego jeszcze mamy żółtą zakładkę z materiału, przytwierdzoną do grzbietu, stronę, która zapisana jest w całości drobnym maczkiem jednym tylko zdaniem, albo inną, obrazują utratę przytomności przez pokrycie w całości czarnym tuszem. To książka, która bawi się byciem książką!

Należy też koniecznie wspomnieć o świetnym przekładzie. Nie byłabym w stanie docenić oryginału, tak jak mogę docenić według mnie bardzo trafione wybory tłumaczeniowe. Buchlingi i buchemicy zostali pozostawieni z oryginalnym brzmieniem pierwszej sylaby z niemieckiego, ale można łatwo zgadnąć, do czego nawiązują. Imiona i nazwiska postaci fikcyjnych mają niezłe brzmienie, szczególnie smocze nazwiska, które brzmią szumnie, a jednocześnie pasują. Na końcu zaś dostajemy notkę nie tylko od Moersa, ale również polskiej tłumaczki. Dla mnie bomba.

Czy mogę się do czegoś przyczepić? Może tylko do tego, że miejscami jednak fabuła nuży. Osobiście jestem zdania, że to raczej powieść dla dzieci, choć trudno mi się nie zachwycić pomysłem i wykonaniem. Nieporęczny format i waga książki nie pozwoliła mi też cieszyć się nią na co dzień, przez co czytałam ją zdecydowanie za długo. Zostawiam ten trzeci tom całego cyklu o Camonii na półce, by czytać go kiedyś moim dzieciom.


Miasto Śniących Książek

Walter Moers

Wydawnictwo Dolnośląskie, 2006
przekład: Katarzyne Bena
464 strony
Odczucia: ★★★★★/★★★★★

________________________________

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Eliza Doolittle w rajstopach na pszczółkę. Zanim się pojawiłeś

 
Oh boy. Usmażmy sobie romans. Ale taki, wiecie, niezły. Lekkie, zgrabne czytadło, takie, które pomimo prostoty błyskawicznie wciąga i nie puszcza. Powieść, która oferuje ukojenie, obowiązkowe spięcie romantyczne, konflikt wewnętrzny, piękną historię miłosną. Według przepisu z Moulin Rouge, niech nie kończy się to dobrze, niech wyciśnie trochę łez. I dopakujmy szczelnie powtarzalnymi motywami i tropami, bez tego ani rusz. A na koniec kokardka z poważnym tematem, podróżą wgłąb , odkrywaniem siebie na nowo, wyzwalaniem.

W Zanim się pojawiłeś nie spodziewamy się tylko dylematu moralnego, na którym zasadzona jest fabuła.

Eutanazji.

Cytując główną bohaterkę:

I know this isn’t a conventional love story.

To nie jest wielka literatura, ale też nie do końca typowy, do bólu sztampowy romans. Jest trochę ambitniej, a czyta się wyśmienicie.

Louisa (Lou) Clark ma już dorosłe 26 lat na karku, ale daleko jej do ustatkowania. Straciła pracę w sielskiej kawiarence, coraz trudniej jej znaleźć wspólny język z chłopakiem-sportowcem amatorem, z którym jest, wydaje się, od zawsze. Nigdy nie myślała o przyszłości. Jej umysł podąża swojskimi, zaściankowymi dróżkami, brak jej wyrazu i pomysłu. Jedyna rzecz, która ją wyróżnia, to ekscentryczny styl ubierania - jej ulubioną częścią garderoby są rajstopy w czarno-żółte poprzeczne paski.

Przełom w jej cichym życiu następuje w momencie, gdy zostaje zatrudniona jako opiekunka, czy raczej dama do towarzystwa, pewnego faceta na wózku. Will Traynor nigdy by na nią nie spojrzał, gdyby nie stracił władzy w nogach i rękach; pochodzący z wyższych, a na pewno bogatszych sfer, Will niegdyś brylował w wielkim świecie, wspinał się na Kilimandżaro, skakał ze spadochronu, prowadził wykwintne i ekskluzywne życie Londynie, gardził plebsem, najprawdopodobniej też spałby na pieniądzach. Generalnie był szczęśliwym dupkiem. Wypadek skazał go na życie inwalidy, przez co stracił wszystko, co dla niego składało się na sens istnienia.


Lou szybko odkrywa, że Will generalnie chce się zabić, a najlepiej, żeby go wywieźli do Szwajcarii i załatwili sprawę szybko, legalnie i po cichu. Rodzina wywalcza sześć miesięcy; Lou postanawia w tym czasie pokazać Willowi, że jednak opłaca się żyć. Następuje więc walka z czasem, a na dodatek też rodzi się nieśmiałe uczucie...

Co mam do zarzucenia tej książce, to stek stereotypów, jakimi karmi czytelnika: sytuacja w stylu Pigmaliona (wykształcony, bogaty światowiec i erudyta uczy młodą ignorantkę, jak doceniać muzykę klasyczną, krytycznie czytać inteligentne książki, oglądać ZAGRANICZNE filmy Z NAPISAMI - cóż to ekscentryzm dla zalęgłej na prowincji Brytyjki! - nie brzmi jak Christian Grey i Anastasia Steele?), spełnienie mokrych snów o złym chłopcu (którego rzecz jasna można naprawić i najlepiej wyleczyć jak Colina Cravena z Tajemniczego ogrodu), stworzenie kolejnej pixie manic dream girl (poprzez pomieszanie niezgrabnej, beztroskiej i gadatliwej bohaterki Disneya z zaściankową, zwykłą dziewczyną z klasy niższej - brzmi jak Bridget Jones?).

W co jestem gotowa uwierzyć, to mechanizm, jaki pomaga Lou pokonać traumę, przez którą się zamknęła w swojej - wybaczcie modne słowo - strefie komfortu. Dziewczyna próbuje wyciągnąć ze skorupy bardziej zamkniętego w sobie gościa, niż ona sama. Podobnie jest z nieśmiałością: często można ją pokonać, pomagając osobie bardziej nieśmiałej niż my sami. Przyznam, że mimo wszystko te wszystkie elementy zbierają się w zgrabną całość. Zadowala też to, że relacja partner-uczeń nie jest jednostronna, każde z nich czegoś się uczy od tego drugiego.

Live boldly. Push yourself. Don't settle.

Co prawda bywają teksty, od których nie wiadomo, czy zacząć wyszywać makatkę z cytatem, czy próbować opanować mdłości od nadmiaru pozytywnej energii. Podsumowując jednak, choć to nie była najlepsza książka świata, jak na lekki romans faktycznie pozwala zastanowić się nad ważnymi rzeczami. Stawia czytelnika przed niemożliwym wyborem moralnym. Nie jest do końca oczywista. Chyba jeszcze kiedyś zajrzę do Jojo Moyes. A na pewno obejrzę przy okazji film z matką smoków, Emilią Clarke, w roli Lou.


Me Before You

Jojo Moyes 

Penguin Book, 2012
353 strony
Odczucia: ★★★/★★★★★

________________________________

środa, 11 stycznia 2017

NERDOZJA#8: Wrzućcie mnie prosto do śmietnika. Powieść?! Gwiezdne Wojny: Przebudzenie mocy


Uparłam się. Uparłam, zaparłam i przeczytałam. Dlaczego? Bo tak. Bo niektórzy śledzą newsy, przeczesują Wookiepedię, urządzają maratony starej trylogii, a ja jestem założycielką facebookowej sekretnej grupy uwielbienia Panicza [Kylo], doznaję ciężkiego uwstecznienia i ataku głupawki na widok rzeczy z epizodem siódmym związanych, mam raczkującą kolekcję gadżetów z pewnym mrocznym rycerzem Ren (koszulkę, mówiącego JEGO GŁOSEM pluszaka, breloczek, kubek, dwie książki, plakat, film na DVD), a do tego urządziłam dwa Kylony. Oglądałyśmy grupowo filmy z Driverem i Przebudzenie mocy jeszcze raz. Możecie mnie nazwać newfagiem jeśli chodzi o Stare Warsy, nie będę miała nikomu tego za złe, bo to szczera prawda (wcześniej byłam bardziej w stronę Trekkie i miałam wrażenie, że przecież Portman i Christensen tak się uroczo po tych łąkach tarzali). Możecie zacząć narzekać, lżyć i kląć na czarnego bohatera z nowego filmu (teraz nie licząc Łotra 1). Możecie powiedzieć, że jest jęczącym dupkiem, że nie jest godzien dziedzictwa, że co się może podobać w takim brzydactwie. Możecie w ogóle powiedzieć, że nowe filmy was grzębią (ni grzeją, ni ziębią) i po co to wszystko.

A ja powiem, że mam to gdzieś i jestem wesołym trash-fangirlem Kylo Rena, gdzie mój Tumblr i moje fiki, niechże się przytulę do maskotki, która powie JEGO GŁOSEM: Don't fight it. I know you can't. Hihi, jak dobrze mnie zna.

Tak, to miało brzmieć krypnie.

Teraz mogę już zacząć jeździć po powieściowej wersji Przebudzenia mocy? Mogę?


No to jedziemy. Nie ma sensu czytać tej książki, lepiej obejrzeć film po raz setny, a jeszcze lepiej nie wyrzucać pieniędzy w błoto. Nie słucham cię, Rybie, nie słucham żadnego: "A nie mówiłem!", lalalalala... Przyznaję, jak kogoś ciekawi, jakie są różnice między powieścią a filmem, równie dobrze można sobie poszukać pierwszego lepszego artykułu w internetach na temat scen wyciętych i dać sobie spokój. Pan, który to popełnił, dostał pewnie okrągłą sumkę, a oprócz tego zaadaptował też w formie książki Transformersy i Obcych. Wyobrażam sobie, że rzucono w niego wstępnym scenariuszem jeszcze przed nakręceniem pierwszych scen i powiedzieli: pisz pan, będą hajsy! No i napisał. A ja kupiłam. He he.

Powieść może poszczycić się wybitnie drewnianym językiem i drętwymi dialogami, które w ustach aktorów brzmią o niebo lepiej, ckliwymi scenami, które w filmie jakoś nie rażą cukierkowatą naiwnością, opisami akcji, które dłużą się i ciągną, i męczą, i człowiek zastanawia się, jakim cudem z filmu akcji wyszła taka męcząca książka? Wszystko jest opisywane z drobiazgową upierdliwością, tłumaczone jak debilowi, łącznie z uczuciami i przeczuciami bohaterów (jak dobrze, że uświadczymy ich na ekranie), a najgorsze chyba są dokładne opisy, jak kto jest ubrany, w jaki kolor kurtki/kamizelki/spodni. Brzmi to jak mierne fanfiction.

Jedyne, co można z tego dzieła wyciągnąć, to te zmiany w scenariuszu. Znajdziemy takie wycięte pomysły, jak rozpoczęcie od przemyśleń generał Organy, wysłanie jej asystentki do Senatu, co źle się skończyło, wyrywanie ręki Unkarowi Pluttowi u Maz czy ucieczkę Poego z Jakku. Opłacało się? Średnio. Ale, jak wspominałam, uwzięłam się, zawzięłam i sobie przeczytałam, bo kto mi zabroni. Lalalala.

Macie na do widzenia kotka i niech moc będzie z Wami. Skoro dotrwałam do czwartego sezonu Sherlocka, dotrwam z palcem w nosie do kontynuacji Przebudzenia mocy. Z nerwicą i szaleństwem w oku, ale dotrwam.

Hasztag PIĘKNA ŁAPKA

Star Wars. Przebudzenie Mocy

Alan Dean Foster 

Uroboros / GW Foksal, 2016
tłumaczenie: Anna Hikiert
334 strony
Odczucia: ★/★★★★★

________________________________

niedziela, 8 stycznia 2017

A co to to, co to to, kto to tak pcha? Taki sobie bestseller. Dziewczyna z pociągu


Znacie takie książki. Słyszycie o nich od znajomych: "podobno to teraz wszyscy czytają". Pytają, czy Wy też już znacie. Bo oni mogą opowiedzieć. Nic szczególnego, takie szybkie czytadło, ale jak wciąga! W sam raz w podróż. A Wy już czytaliście? Nie, nie mogą pożyczyć, po sami pożyczyli...

Gorzej, jak pojawiają się reklamy. Widzicie tę okładkę na bilbordach, na przystankach. Jadąc do pracy, codziennie. Krzyczy na Was tytuł. Wszyscy już przeczytali, a Ty nie. Potem wychodzi film. I znów: "książka lepsza od ekranizacji". "Nie oglądaj, najpierw przeczytaj jeśli już". Bo przeczytać by wypadało. Jeśli lubicie być na bieżąco i oddziałuje na Was presja otoczenia, jesteście zgubieni. Aż świerzbi. Przecież dobrze jest mieć własne zdanie...

Rzecz jasna, niektórzy są na tyle przekorni i nieugięci, że w takiej sytuacji nie sięgną po tę książkę, nawet jeśli by była naprawdę dobra. Bo nie i już. Za dużo szumu. Zbyt modna się zrobiła. Ja mam tak, że jednak lubię sprawdzić, o co się rozchodzi. I w końcu w ten sposób Dziewczyna z pociągu zwyciężyła. Przeczytałam.

Czy żałuję? Nie, czytało się faktycznie szybko i sprawnie. Czy to dobra książka? Raczej taka sobie. Czy takie powieści powinny piąć się na listach bestsellerów? Niekoniecznie, chociaż...

Zacznijmy od początku.


Rachel można najczęściej spotkać w pociągu: porannym o 8:04, którym dojeżdża do Londynu, a następnie wraca wieczornym o 17:56. Wydawałoby się, ot, kolejna osoba spędzająca godziny w drodze do pracy w stolicy. W plastikowej siatce zazwyczaj ma wino albo zapuszkowany gin z tonikiem. W piątki nie musi się nawet wstydzić, że pije już w pociągu.

Za każdym razem pociąg zatrzymuje się na chwilę w jednym miejscu, mijając od tyłu domy na ulicy, którą Rachel zna akurat aż za dobrze. Nie może znieść patrzenia na numer 23, gdzie teraz jej miejsce u boku Toma zajmuje Anna z dzieckiem. Zamiast tego patrzy więc na lustrzane odbicie - dom numer 15. Widzi młodą, piękną parę, zajętą własnymi sprawami. Rachel oddaje się marzeniom, śledząc zapełnione jej własnymi rojeniami życie tej dwójki. Dopóki nie nadchodzi dzień, gdy Megan spod piętnastki zostaje uznana za zaginioną, a Rachel nie może sobie przypomnieć, co robiła w poprzednią noc...

Dziewczyna w pociągu z jedną rzeczą radzi sobie wyśmienicie: pokazuje obraz kobiety na skraju, uzależnionej od alkoholu, pozbawionej jakiegokolwiek oparcia, z kończącymi się środkami do życia, pogrążonej w beznadziei. O krok od stracenia dachu nad głową, gdzie może co wieczór pić. Jej życie składa się z kaca, rauszu, wymiocin, bielizny śmierdzącej uryną. Rachel nie można ufać, bo sama sobie zaufać nie może - nie pamięta fragmentów swojego życia, nęka nową rodzinę byłego męża, nienawidzi się za to, co robi w pijackim amoku. Próbując rozgryźć, co się stało z zaginioną, robi się niepokojąca, staje się harpią, uciążliwą stalkerką. Chorobliwie podąża wszystkimi tropami, na jakie wpadnie, byle tylko dowiedzieć się, co stało się z Megan. Z punku widzenia narracji taka główna bohaterka to odważne posunięcie. A do tego to ostrzeżenie: kobiety też mogą popaść w alkoholizm. Też mogą spadać bez trzymanki aż na samo dno. Mogą być tak osamotnione, że nie będą w stanie tego znieść.



Możemy też skupić się na tym, że to modny thriller psychologiczny o traceniu pamięci z pytaniami: "kto zabił? co się tak właściwie stało?" jako centrum intrygi. Trzy kobiece narracje plączą się ze sobą, porozrzucane bez ładu chronologicznego. Trudno rozróżnić te głosy, z powodu braków warsztatowych każda z bohaterek brzmi tak samo. Sprawcy możemy się domyślić w połowie powieści, całkowitego rozwiązania - na pewno przed końcem powieści. Pomimo przewidywalności, książka naprawdę wciąga, bo Hawkins potrafi jednak umiejętnie zbudować napięcie, szczególnie w drugiej części rozpędzającej się z wolna jak maszyna na szynach powieści.

Dziewczyna z pociągu przedstawiająca świat szary, brudny, nikt nie jest całkowicie niewinny, nikt nie jest święty. Wszyscy w mniejszym czy większym stopniu są umaczani w brudzie, a rozwiązanie zagadki nie napawa optymizmem. Trudno znaleźć jakąkolwiek postać, która da się lubić. Ze świecą szukać też w miarę udanego związku - wszędzie czai się śliskie kłamstwo, izolowanie, prześladowanie, manipulacja, strach. Psychika każdej z przedstawionych kobiet jest albo już wykrzywiona, albo wkrótce będzie; żadnemu mężczyźnie nie można zaufać, na żadnym nie można w pełni polegać.

Trudno ominąć też porównań z Zaginioną dziewczyną. Ja się wstrzymam, bo widziałam tylko ekranizację, nie czytałam powieści Gillian Flynn. Zastanawiam się też, czy chcę tracić czas na film z Emily Blunt. Dla samej aktorki byłabym skłonna, ale podobno wyszedł smutny gniot.

Na koniec pytanie do dyskusji: czemu ciągle  dorosłe kobiety są nazywane dziewczynami? Była dziewczyna ze smoczym tatuażem, była dziewczyna zaginiona, jakaś niedawno była z daleka, teraz mówię o takiej z pociągu. Was też męczy ta moda na infantylizację?

A co sądzi panicz Jayne na temat tejże książki? Chyba woli sam podglądać przez okno...

The Girl on the Train

Paula Hawkins

Penguin Random House UK, 2016
408 stron
Odczucia: ★★/★★★★★

________________________________

piątek, 6 stycznia 2017

WYZWANIE CZYTELNICZE! W 2017 będę czytać po angielsku



Podsumowanie wyzwań

Dwa lata temu zaproponowałam Wam dwa wyzwania - jedno polegające na czytaniu literatury angielskiej i drugie - czytania po angielsku. W ubiegłym roku trochę zmieniłam zasady, ale wciąż trzymałam się formatu dwóch wyzwań dla anglofilów. Tym razem stwierdzam, że czas skupić się na tym najbardziej potrzebnym i popularnym, a także przenieść się częściowo na Facebooka, by mogli dołączać się nie tylko blogerzy - bez spin, bez ścisłych zasad. 

Chciałabym, by czytanie po angielsku w tym roku la tych, którzy chcą zapisywać swoje postępy na bieżąco, zostawili swój ślad w komentarzu pod tym wpisem - miejsce, do którego mogę wrócić za rok i policzyć lektury, a potem zapisać w podsumowaniu. A ci, którzy nie chcą - niech dołączą do wydarzenia na Facebooku. W razie potrzeby, od czasu do czasu, też mogą tam się chwalić swoimi osiągnięciami. Najważniejsze - to promować czytanie!

A przechodząc do podsumowania 2016 roku, szczególne brawa należą się Tarninie z Czytam to i owo, a także po raz kolejny Agnieszce z Si no leo, desespero! Gratuluję też wszystkim uczestnikom! WSZYSTKIM! Dzięki za wspólną zabawę:)




Podsumowanie wyzwania "Czytam literaturę angielską" 2016



Tarnina z Czytam to i owo - 9

Ja - 8

Zażyczka z Ksiązka to okno na świat - 3

Podsumowanie wyzwania "I read in English" 2016


Tarnina z Czytam to i owo - 13

Ja - 12

Agnieszka z Si no leo, desespero - 10

Małgośka Ekruda 1 



Wyzwanie "W 2017 będę czytać po angielsku"






Celem wyzwania jest przeczytanie jak największej ilości literatury pięknej czy popularnej, a jeśli wola, to także ambitnych artykułów w oryginale, napisanych w języku angielskim.

  • wyzwanie trwa od 1 stycznia do 31 grudnia 2017 roku,
  • dołączyć do niego może każdy bez wyjątku, w dowolnym czasie,
  • jeśli uczestnik posiada swojego bloga, konto na serwisie książkowym, konto na Facebooku - byłoby miło, gdyby umieścił gdzieś powyższy banner z linkiem do tego posta (kod do wklejenia obrazka w okienku powyżej), może też dołączyć do wydarzenia na Facebooku i pochwalić się tym wśród znajomych!
  • oczywiście książki czytane w ramach tego wyzwania można uwzględniać w innych wyzwaniach,
  • będę wdzięczna za umieszczenie podlinkowanego bannerka na swojej stronie/blogu/koncie/pod recenzjami, ale to nieobowiązkowe,
  • jeśli chcesz być zaliczony do podsumowania za rok, dodaj komentarz pod poniższym postem, podając adres bloga/strony konta/linku(postu, strony z wyzwaniami itp.)/spisu przeczytanych tytułów, żebym mogła śledzić tytuły książek czytanych w ramach wyzwania na bieżąco!
Zapraszam do zabawy i powodzenia!

P.S. Wciąż brakuje motywacji? Może Angielski Klub Książki? :)

niedziela, 1 stycznia 2017

PODSUMOWANIE! Kolejny rok rozkmin, rozkminy roku 2016



40/52 + 7


Witam wszystkim w nowym roku! Miejmy nadzieję, że 2017 będzie lepszy i miłosierniejszy niż 2016, który uderzył w nas wieloma przykrymi wydarzeniami. Zbieram siły, by od poniedziałku z nową energią wkroczyć w nowy rok:) Podobnie jak w poprzednich latach (2013, 2014, 2015), czas na małe podsumowanie i rozkminowe nagrody ubiegłego roku!

Pierwsza rzecz, do której muszę się przyznać, to słabe liczby. Wiadomo, statystyki nie są ważne, nie liczy się ilość, ale jakość. Ale fakt, że mam 40 książek przeczytanych w tym roku na koncie jednak mnie martwi. Do tej pory +/- cztery pozycje udawało mi się dociągnąć do tych gloryfikowanych 52 książek w roku. To moje zwyczajne tempo. Tymczasem w tym roku miałam na głowie mocno zniechęcające lektury obowiązkowe na uczelni, a do tego jeszcze... jakiś taki jesienny zastój. Jedną książkę podczytywałam kilka tygodni - z braku czasu, z braku ochoty, z innych obowiązków. Co prawda w grudniu podniosłam tempo i zamierzam się wziąć mocno za siebie, ale fakt pozostaje faktem. Nawet mimo cichych czytań (które naprawdę pomagają się zmotywować!), były świetne książki, które nie cieszyły. I których jeszcze nie doczytałam. Smutno.

Jedna dobra wiadomość - w tym roku czytałam więcej komiksów niż do tej pory, bo aż siedem. I to wyborne pozycje!

Blog 


Mam wrażenie, że w tym roku moje małe internetowe poletko było naprawdę przebojem jak na swoje możliwości. Czas na małe przechwałki, ale trzeba, bo tak mnie to cieszy! Posłuchajcie: dorobiłam się o prawie dwieście obserwujących na Facebooku, mam teraz razem 337 dobrych dusz, które chcą mnie czytać - prawie 60% przybyło w ciągu roku! Patrzę na te liczniki i serce mi rośnie. Na Blogspocie też liczby urosły - 181 osób, czyli o 62 więcej niż rok temu. Łącznie Rozkminy w tym roku wyświetlono o ponad połowę razy więcej  niż w zeszłym - łączna liczba to 101 127 od początku istnienia bloga. Ogólny wniosek - jestem na dobrej drodze! Dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądają!

Najczęściej czytane wpisy w tym roku?

  1. Gamespot#1: witamy w innym uniwersum. O najlepszymplanszówkowym miejscu na mapie Krakowa
  2. Ambiwalencja wcielona: model Kisiel kontra „Siła niższa”.Wywiad z autorką!
Oprócz tego w tym roku udało mi się z powodzeniem co miesiąc dostarczać Wam Nowiny Hadyny, czyli cykl okołopopkulturalny, pozaksiążkowy. To jest akurat dla mnie samej niesamowicie przydatne, bo mogę sprawdzić, kiedy coś robiłam, ocenić, że za mało się ukulturalniam i takie tam bzdety. Z ciekawostek blogowych, brałam udział w "Walentynkowej KSIĄŻKOMANII". Sporo też raportowałam na temat wydarzeń, targów, festiwali w serii "W terenie". Najwięcej mnie było widać na wiosennym Serialconie, gdzie uczestniczyłam w panelu "Fantazje historyczne, czyli period drama" razem ze współautorką zaprzyjaźnionego bloga Dobry film/Zły film, a także Zwierzem i Riennaherą, a także opowiadałam o tłumaczeniu audiowizuwalnym podczas własnej prelekcji. Na blogu pojawił się jeden wpis z cyklu "Bookspot" - o Kawiarni Literackiej i jeden "Gamespot" - o mojej ulubionej planszówkowej knajpie w Krakowie. Urządziłam też dwa konkursy - "Wiosenne porządki" i urodzinowy, a nawet udało się przeprowadzić i opublikować pierwszy wywiad z autorem! Mocno rozrósł mi się rozkminowy Instagram, o wiele rzadziej odwiedzam Tumblera, najczęściej jednak można mnie usłyszeć na Fejsie.

Największym sukcesem jednak jest urządzenie comiesięcznego Silent Reading Party w księgarni Bona, na które przychodzą ludzie i czytają razem ze mną! Byłam nawet z tego powodu w radiu. To naprawdę fantastyczne! :)

Wyzwania





  1. The Girl on the Train, Paula Hawkins
  2. North and South Elizabeth Gaskell
  3. Rivers of London / Midnight Riot Ben Aaronovitch
  4. Batman: The Killing Joke Alan Moore, Brian Bolland
  5. Harry Potter and the Cursed Child J.K. Rowling, John Tiffany & Jack Thorne
  6. Good Omens: The Nice and Accurate Prophecies of Agnes Nutter, Witch Neil Gaiman & Terry Pratchett
  7. The Martian Andy Weir
  8. The Posthuman Rosi Braidotti
  9. For Whom the Bell Tolls Ernest Hemingway
  10. Absalom, Absalom William Faulkner
  11. The League of Extraordinary Gentlemen Alan Moore
  12. Odd i Lodowi Olbrzymi Neil Gaiman


Nie znalazłam żadnej zielonej sukienki w ty roku:(


4/12

  1. Ciemno, prawie noc Joanna Bator
  2. Miniaturzystka Jessie Burton
  3. Morfina Szczepan Twardoch
  4. Lewiatan Scott Westerfeld
  5. W poszukiwaniu straconego czasu. Tom 3. Strona Guermantes Marcela Proust
  6. Pan Lodowego Ogrodu. Tom 2 Jarosława Grzędowicza
  7. On Beauty Zadie Smith
  8. Śmierć pięknych saren. Jak spotkałem się z rybami Ota Pavela
  9. Jedenaście tysięcy pałek, czyli miłostki pewnego hospodara Guillaume'a Apollinaire'a
  10. Sońka Ignacego Karpowicza
  11. Kochanie, zabiłam nasze koty Doroty Masłowskiej
  12. Miasto śniących książek Waltera Moersa

Podsumowując - w tym roku wyzwania u mnie mocno kuleją, pomimo jak najlepszych chęci.



A teraz czas na Rozkminowe nagrody 2016!


1. Najgłębsze rozkminy



Chyba najwięcej nagimnastykowałam się przy czytaniu Gry w klasy Julio Cortázara. Ciekawe doświadczenie i tyle do odkrycia!

2. Największy kradziej czasu



Tytuł najbardziej wciągającej książki roku przypada Marsjaninowi Andy'ego Weira. Zabawne, lekki, inteligentne. Wchodzi jak złoto!

3. Największe zaskoczenie 


Na tym miejscu dwie pozycje ex aequo:


Drugi rok z rzędu to miejsce okupuje książka z wydawnictwa Sine Qua Non. Tym razem to Wigilijne psy Łukasza Orbitowskiego. Do tej pory pamiętam poszczególne opowiadania i czuję niepokój. Mocna rzecz.


Największym pozytywnym zaskoczeniem i powieścią, która została w mojej głowie na długo to Pani Furia Grażyny Plebanek. Dostałam ją jako niespodziankę, a okładka i opis natychmiast bardzo zniechęcił. Błąd! To świetna książka!

4. Najlepszy ubaw podczas czytania



Nikogo nie zaskoczy to, że to miejsce zajęła Marta Kisiel i jej Siła niższa:)

5. Największy gniot 




W tym roku udało mi się uchronić przed gwiazdami typu dla mnie legendarnego już Na szczycie, ale i tak znalazła się książka, która dla mnie nie miała absolutnie żadnej wartości. Bardzo się cieszę, że Najcenniejszy dar Richarda Paula Evansa znalazł inny dom niż mój podczas "Wiosennych porządków"...

6. Najlepszy komiks




W najwspanialszą podróż komiksową w tym roku zabrał mnie po raz kolejny Alan Moore - tym razem z pierwszym tomem Ligi niezwykłych dżentelmenów.

7. Serial roku




W tym roku wyszło genialne Stranger Things. Oglądałam też wyśmienitych Mad Menów, Stevena Universa, Gravity Falls, Orphan Black. Ale serial, który pokochałam całym sercem i do tej pory tęskni mi się do oglądania przygód jego bohaterów to bezapelacyjnie Star Trek: Deep Space Nine.

8. Film roku




Widziałam w tym roku tyle fantastycznych filmów: Cloverfield Lane 10, Deadpoola, Okuribito, What We Do in the Shadows, Sicario, Iris, Lost Highway, Skazanych na Shawshank... Ale to chyba najsilniej zareagowałam na Nowy początek. Zupełne zaskoczenie. Plus - film o filologu!



Wracając na koniec do mojego czytelniczego smutku. Co zamierzam zrobić, żeby wyjść z jesiennego dołka czytelniczego? Wiadomo, czytać. Ale też chcę zrezygnować w tym roku z wyzwań, a zamiast tego zrobić sobie pudełeczko z losami, zawierającymi tytuły wszystkich zalegających w domu książek, które tak bardzo chcę przeczytać. I będę sobie w ten sposób wybierać, a potem sumiennie czytać. Zresztą, trochę odpoczynku mocno mi się przyda, a czytanie to czysty relaks.

Postanowienie: bez stresu odnowić radość czytania.


Znakomitości w 2017!